czwartek, 13 października 2011

Maui.

Z lotniska na Maui odebrał nas Steve. Okazało się, że to były, dziś już 60-letni hipis. Mieszkał najpierw z żoną w VW busie, potem kupili sobie motorehoma, a następnie wybudowali dom za darmo z tego co znaleźli gdziekolwiek. Dzisiaj żyje podobnie. Swoje posiadłości zbudował z tego co ludzie wyrzucili. Ma cztery prace. Jest przewodnikiem, muzykiem (wydał 8 płyt i gra gdzieś codziennie), naprawia instrumenty muzyczne i pracuje z dziećmi autystycznymi jako muzyczny terapeuta. Kompletny luzak, ale bardzo fajnie się z nim spędza czas. Najpierw zabrał nas do dżungli pokazać jak żyją różne tutejsze roślinki, oraz trochę sobie połaziliśmy po górkach i wodospadach. Po drodze jedliśmy zerwane z drzew owoce. Były pasion-fruity słodkie i kwaśne, pomarańcze, truskawkowe czerwone guawy, zielone guawy i inne dziko rosnące wspaniałości.


Tutaj przykład jak można sobie pięknie urządzić samochód. Basia obiecała mi pomoc w urządzaniu mojej ósemki. Powiedziała, że wszystko solidnie przymocuje za pomocą swojego magicznego pistoletu na gorący klej.


Maui to oczywiście najlepsze miejsce na świecie dla surferów. dzisiaj niestety nie było wielkich fal.




Mieszkamy w... no właściwie to trudno powiedzieć. Dostaliśmy pokój w hawajskiej chacie. Mieszkamy w domku tubylców i mamy swoją sypialnię, ale możemy korzystać z ich salonu, kuchni i ogrodu. Przed wejściem trzeba zostawić buty. Taki tu zwyczaj. Dziwnie troszkę, ale fajnie.


A to już posiadłość Steva. Żyje skromnie, jak mówi tanio. Kupuje tylko na wyprzedażach, a wszystko co posiada zrobił z wyrzuconych przez innych niepotrzebnych rzeczy. Kupił też kilka autobusów szkolnych, żeby mieli gdzie mieszkać znajomi i ogrodnik. W domu ma własne studio muzyczne i warsztat naprawy instrumentów. Wszędzie leży pełno gitar.













Poniżej roślina, która tworzy ogrodzenie nie do przebycia.



Basia posila się kwiatem o smaku gingera (imbiru).



Steve skoczył sobie z 10 - metrowego wodospadu. Ja pod pretekstem nieposiadania gaci na zmianę, pozostałem na ziemi.







Później zabrał nas w malownicze miejsca nad oceanem









Basia wzięła jakiegoś morskiego zwierza w rękę, a on się... zsikał.




A to jest fajna sprawa. Wierni tego kościoła spotykają się i posilają halucynogennymi grzybkami przed mszą. Tacy najarani odbywają swoje modły. Ale jest jeden problem. Grzybki te wpływają destrukcyjnie na żołądek i od razu ma się po nich sraczkę. Dlatego też każdy przed mszą musi mieć zrobioną lewatywę. Nie żartuję. Macie to poniżej napisane.



Ze Stevem się bardzo dobrze gada. Mówi powoli i wyraźnie. Postanowił Basię podciągnąć z angielskiego i cały czas każe jej powtarzać jakieś teksty lub odpowiadać na pytania. Teraz Stev pojechał na swój jakiś koncert, a my mamy do dyspozycji samochód i Basię zawiozłem do miasta na mały schoping. Kopertka jeszcze co prawda nie wręczona, ale będzie w niej dalsza część zwiedzania ze Stevem, jakieś snurkowanie, market farmers i wieczorem na lotnisko i lot do Honolulu. Lot to dużo powiedziane. Będzie trwał może z 15 minut. Tam zakwaterowanie w hotelu. kończę, bo muszę jechać po Basię. Trochę odpoczynku (może kilka partyjek w karty w ogrodzie) i idziemy na kolację do miasta.

2 komentarze:

moni.ka pisze...

Macie świetną przygodę! :)
pzdr
M.

Anonimowy pisze...

Jolu fajny ten pomysl z obklejaniem 8ki Piotra:) ja ci pomoge, tylko na mnie poczekaj!!:)))(moze w koncu pozwoli jesc w niej).
rosliny niesamowite,pieknie tam....
(ja i tak czekam na New Zel.)
buzzziakii.kasiah