wtorek, 11 października 2011

Vegas.

Udało się. Na lotnisku jest WiFi i wysyłam co poniżej - wczorajsze. Nasz pierwszy lot odwołali , ale już lecimy następnym.


Dzisiaj odwiedziliśmy Grand Canyon. Rano było minus 3 stopnie C, a w południe około 25. Niesamowita różnica w ciągu zaledwie 5 godzin. I jeszcze jedna ciekawostka. Wszystkie kibelki publiczne są tak skonstruowane, aby było widać czy ktoś jest w środku i co ewentualnie robi. Dziwne to trochę. Wycieczka odbyła się pick-up-jeepem. Przewodniczka (po sześćdziesiątce) była przemiła. Rozpoczęliśmy od lasu przy Grand Canyonie. Pokazała nam tutejsze endemiczne drzewa i różne zioła, a także papier toaletowy Indian (oczywiście specjalne liście). No i dotarliśmy do kanionu. I znowu problem z opisem, bo się po prostu nie da. Tam gdzie staliśmy do rzeki płynącej w dole było ponad 1500 metrów. Szerokość kanionu 16 kilometrów. Długość nie pamiętam, ale chyba prawie 500 km.  Potęga. Różnorodność formacji skalnych nie do opisania. Dzień wcześniej byliśmy w IMAX-ie na filmie o GC. Trochę nam to przybliżyło wyobrażenie o nim. Nie ma prawie żadnych zabezpieczeń. Co roku z powodu samobójstw, nieuwagi lub morderstw spada w dół około 25 osób. Z lotu samolotem lub helikopterem zrezygnowaliśmy, gdyż przelatują wysoko nad kanionem i widać jeszcze mniej aniżeli z jego brzegu. Kiedyś latali w głąb i wzdłuż, ale po wypadku 25 lat temu, kiedy wznoszący się helikopter wpadł na samolot i wszyscy zginęli, zabroniono takich lotów. Trochę szkoda, bo byłoby to mega przeżycie. Spotkaliśmy wiewiórki i aka. Aka to taki rodzaj dzikiej krowy. Były też jaszczurki, ale malutkie. Trochę „potrekingowaliśmy” brzegiem kanionu, a po wycieczce pojechaliśmy z powrotem około 400 km do Vegas. Dzisiaj idziemy zarobić do kasyna. Kopertka otwarta i jutro trzy loty. Pierwszy do Los Ageles, drugi do Honolulu i trzeci na Big Island, największą wyspę Hawai. Będziemy tam dopiero wieczorem. Dzisiaj znowu jestem bez neta, więc tego posta nie wyślę i pewnie jutro może też nie. Wiem, że tego teraz nie czytacie, ale telepatycznie mówię wam – poczekajcie.
Już jest nazajutrz. Wróciliśmy ze zbijania kasy w kasynie. I co? I gówno. Zostawiliśmy tam z góry zaplanowaną maksymalną do stracenia kwotę i… ją straciliśmy. Trochę udało się pograć, nawet były chwile gdy wygrywaliśmy kilka razy tyle ile włożyliśmy, ale naturalnie zawsze wygrywa tylko kasyno. Jeszcze zrobiliśmy małą przepierkę, bo nam się gacie pokończyły. No i znowu naraźki. Szykujemy się do lotów.



















3 komentarze:

Magdalena Nowacka pisze...

Potęga tych "skałek" zdecydowanie robi wrażenie.. aż się człowiek jakiś taki malutki wydaje :P a gacie cóż.. ważna rzecz :)

moni.ka pisze...

A to jest właśnie moje marzenie:)

Aga Konieczna pisze...

Przekazuję od działu księgowość i kadry: "Niezapomniany widok szefa rozkładającego bieliznę na podłodze..." :))