niedziela, 30 listopada 2008

Jesteśmy w domu

Skonani, ale jesteśmy w domu. Ostatnia podróż tych wakacji to 1,5 h autobusem, 3 h na lotnisku, 3 h lotu, 2,5 h na lotnisku, 13 h lot, 950 km samochodem. Dość. Dobranoc.

piątek, 28 listopada 2008

Koniec podróżowania






Jesteśmy w Manado i za 15 minut jedziemy na lotnisko. Mamy dwa loty - do Singapuru i do Amsterdamu. Reszta ekipy leci jeszcze do Warszawy. Trochę żal wyjeżdżać, bowiem jesteśmy w bardzo fajnym hotelu. Lecimy wieczorem, a lądujemy rano, także przeżyjemy 22 godzinną noc. Czytelników bloga zapraszam około 6 stycznia na relację z Dubaju, gdzie wystartuję w wyścigu 24 h Dubaj. Będą dwie polskie załogi. Morderczy wyścig w bardzo wysokiej temperaturze. Ja startuję z trzema innymi osobami. Osobami, bowiem jedzie z nami dziewczyna. Dzięki za komentarze.

czwartek, 27 listopada 2008

Trochę inne pieczenie prosiaka




























Fotki dołączę jak będzie szybszy net. Może nawet dzisiaj wieczorem (naszego czasu).

Dzisiejsza wizyta w wiosce papuaskiej powaliła nas na kolana. Samochodami jechaliśmy może około godziny i kawałek szliśmy pieszo. Przywitali nas swoim tańcem wojennym prezentując sposoby walki pomiędzy plemionami. To był pokaz. Bardzo ciekawy, ale jednak pokaz. Następnie zaprosili nas do swojej wioski na pieczonego prosiaka. Sposób przyrządzania był rewelacyjny. Najpierw opróżniono dół z gnojowicy. Smród był nie do zniesienia. W tym momencie chciałem już sobie stamtąd pójść, ale dobrze, że zostałem. Następnie przyprowadzono prosiaka i jeden z Papuasów trzymał go w rękach, a inny strzelił do niego z łuku w serce. Następnie uwolniono go aby się w spokoju wykrwawił. Inna ekipa w tym czasie ułożyła drewno a na nim kamienie i podpaliła ten stos. Świnka jak już padła, powędrowała na ognisko w celu opalenia i obrania jej ze skóry. Kobiety rozpoczęły wymoszczanie dołu ogromnymi ilościami trawy, wywiniętymi po metrze poza nim. Świnka po oczyszczeniu skóry została rozebrana. Pomagały dzieci i… psy. Wymoszczony dół pokryła warstwa liści różnych roślin i ziół. Ilość jednej warstwy to kilka (może 6) dużych worków (jak na ziemniaki). Kamienie z ogniska powędrowały na liście, na to znowu kilka worków trawy, ponownie kamienie, następnie rośliny do spożycia (kapusta, fasolka i inne nam nieznane). Znowu kamienie, teraz ziemniaki i maniok, zielsko, elementy świnki, zielsko i na końcu wszystko przykryte wcześniej wywiniętą trawą i zawiązane z końcową warstwą kamieni. Całość trwała ponad cztery godziny. Prosiaczka nikt z nas nie odważył się skosztować, ale znaleźli się odważni na słodkie ziemniaki. Przez cały czas oczywiście przebywaliśmy z dzikimi podglądając ich życie i pomagając w przygotowaniu posiłku. Na koniec zaprezentowano nam dwustu sześćdziesięcio letnią mumię wojownika. Wracając odwiedziliśmy rynek oferujący wszystko co jest potrzebne do życia. Dzień pełen wrażeń, tak naprawdę to nie do opisania. Może film odda tę atmosferę bliżej. Pełna egzotyka. Pełna dzicz.

Doczekaliśmy się egzotyki





































Chcieliśmy egzotyki, no to ją mamy. Dolecieliśmy do Wameny. Na lotnisku dziwna rzecz – tablice informują, że niewolno wymiotować na terenie portu lotniczego. Lecieliśmy liniami Trigana Air z czarnej listy, ale lot był spokojny. Na lotnisku musieliśmy czekać ponad cztery godziny na poprawę warunków atmosferycznych. Zameldowaliśmy się na Policji, sprawdzili naszą trasę (jest obowiązek przedstawienia dokładnej trasy i zdjęć osób udających się do doliny), po czym zezwolono na naszą ekspedycję. Kilkanaście kilometrów podwieziono nas samochodami, następnie rozpoczęliśmy trekking w miejscu gdzie rzeka poprzerywała drogę. Przeprawiliśmy się i rozpoczęliśmy wędrówkę. Śmialiśmy się, bo szliśmy utwardzoną drogą, ale śmiech trwał krótko. Zboczyliśmy z drogi i dalszy marsz był zboczem doliny. Ścieżka szerokości 20 – 30 centymetrów wzdłuż stromego zbocza, bardzo stromego zbocza. Nawierzchnia błotnista, śliska a w dół przepaść raz 10 metrów, a raz 100. Ponadto przez pół drogi padał deszcz, a szliśmy około 3 godzin. Te godziny nie przerażałyby, gdyby to był płaski teren. Natomiast nasz marsz polegał na nieustannym albo schodzeniu, albo podchodzeniu z przewagą przewyższenia o kilkaset metrów. Czasem obok ścieżki jest „pas zieleni” szerokości 20 -30 cm, ale czasem czuliśmy się jak na gzymsie wieżowca. I do tego błotnistym gzymsie, gdzie nie było miejsca na jakikolwiek błąd. Cały czas maksymalne skupienie i każdy krok mocno przemyślany. Ubabrani błotem w końcu dotarliśmy do celu. Mieszkamy w wiosce papuaskiej. Mamy słomiane chaty dwu lub cztero osobowe, karimaty i śpiwory. Prądu oczywiście nie ma. Jedna dzika toaleta na końcu wioski. Prysznic naturalny z wodą spływającą z rzeki (też jeden). Chaty kryte strzechą tutejszą, nie przemakające. Mają nawet jedną dużą chatę z wielkim stołem, gdzie mogliśmy się posilić. Niektórzy jedli, inni się powstrzymywali. Przewodnicy przygotowali kolację super złożoną z wielu dań i deseru. Nieśli wszystkie produkty dla nas z Wamaeby, podobnie jak pitną wodę. Na naszych 14 osób przypadało około 30 tragarzy. Warunki higieniczne nie pomagały w decyzji o spaniu sytym. Ja mało zjadłem, ale chyba przesadziłem. Podobnie zresztą jak lunch po drodze. Dostaliśmy kartonowe pudełka z zimnym ryżem i kawałkiem kurczaka. Na szczęście były też owoce i je właśnie spożyłem na obiad. Naród jest egzotyczny (wszyscy niemalże identyczni), ale są normalnie ubrani. Czasem można spotkać faceta z koteką (tykwą na penisie), ale są to starsi faceci. Młodsi ubierają się już normalnie. Normalnie nie znaczy, że jak my, bo często ciuchy mają podarte i bardzo brudne, ale starają się do nas upodobnić. Natomiast nie świadczy to o tym, że są już całkiem ucywilizowani. Ich życie współczesne (w Wisokach w Dolinie Baliem, dokąd właśnie idziemy) różni się od ich wcześniejszego żywota tylko tym, że powstają szkoły, palą nieludzkie ilości papierosów, kupują w mieście olej i makaron i noszą zaczynają przywdziewać „normalną odzież”. Koniec – nic więcej. Prądu nie ma. Myślałem, że to wszystko jest ściemą i my idziemy do ośrodków dla turystów, ale tak nie jest. No może źle się wyraziłem. Dla turystów? Tak. Ale w normalnych ichnich warunkach. Jutro mamy dłuższe łażenie – około 5 godzin po górach znowu w ekstremalnych warunkach. Spać będziemy w dwóch chatach po 7 osób. Wódz naszej obecnej wioski jest lokalnym mistrzem bokserskim. Ma medale, puchary, liczne zdjęcia. Krajobrazy przepiękne, dużo zieleni, temperatura znośna lekko ponad 20 stopni. Jesteśmy na około 2000 metrów w chmurach. Jest pięknie. Mają tu dziwny zwyczaj. Jak umrze ktoś najbliższy to należy sobie obciąć palec lub mocno walnąć się w głowę. Ostatnio naszego wodza syn się topił i wódz myślał, że już po nim. Roztrzaskał sobie głowę i teraz chodzi zaplastrowany. Syn przeżył. Spotyka się tu ludzi bez pięciu palców. Chyba jest fajnie. Na razie. Idziemy spać. Jest 20.30. O 6.00 pobudka.

Nadszedł kolejny dzień. Dzisiejszego trekkingu chyba nie powinienem opisywać, bo się po prostu nie da. Bardzo niebezpieczna wędrówka. Wstaliśmy o 6.00 rano, śniadanko (ja tylko ciasteczka i kawa), potem zakupy na tubylczym na prędce stworzonym ryneczku rękodziełem i w drogę. Karkołomna trasa, w większości półeczką o szerokości do 30 centymetrów skośną nachyloną do zbocza tak, aby się łatwiej można było poślizgnąć. Nie żartuję. Naprawdę było ekstremalnie, a obok tej ścieżki przepaści wprost do rwącej rzeki. Nie było to komfortowe, tym bardziej, że ścieżka błotnista i deszczyk też się odzywał. Po raz pierwszy chyba w życiu pot zmoczył mi koszulkę całkiem do końca i spodenki i majtki też. O błocie na butach i skarpetach nie ma co pisać. Doszliśmy około 14.00 i teraz leżymy w słomianej chacie i spijamy resztki whisky na odreagowanie.

W Dolinie Baliem nasze polskie towarzystwo to ośmiu muszkieterów, lekarz, sędzia, notariuszka, inżynier, kupiec budowlany i organizator. Jutro znowu trekking, ale tym razem do Wameny do hotelu. Oby już było jutro.

Jest jutro. Jesteśmy w hotelu. Hotel mocno pod psem, ale jakże cudowny i komfortowy w porównaniu do dwóch poprzednich noclegów. Dzisiejsza trasa była najdłuższa, ale tylko początkowo trudna, później już w miarę łagodna. Znowu kilka egzotycznych mostów. Skoro powrót, to i humory się poprawiły. Dużo śpiewu, żartów – droga naprawdę fajnie minęła. Wieczorem nasz przewodnik Rusłan zaprosił nas do restauracji na wspaniałą kolację i nawet załatwił nam piwo. Piwa na razie nie ma oficjalnie w Wamenie, bo dwa tygodnie temu były lokalne wybory i jeszcze liczą głosy. Na ten czas prohibicja.

Było cudownie, ekstremalnie, pięknie, strasznie, miło, niewygodnie – było wszystko czego można byłoby oczekiwać od takiej podróży, ale mnie jednak pozostaje pewien drobny niedosyt. Zdecydowaliśmy się na odwiedziny tej części świata, bo znaliśmy życie ludów Kombai i Koronai, ale niestety ich nie spotkaliśmy. To ludy bardzo pierwotne żyjące wysoko na drzewach. Za to dowiedzieliśmy się paru nowych informacji o nich i tego, że wyprawa do nich byłaby jeszcze trudniejsza. Trwałaby dłużej i wiodła przez dżunglę z bardzo wysoką temperaturą i wilgotnością, a marsz polegałby na wędrówce po kolana w wodzie z ogromną ilością węży. Nie wiem też jak poradzilibyśmy sobie z odwiedzeniem ich chaty, gdyż znajdują się one na wysokości od 15 do 35 metrów na drzewach. Także z jednej strony drobny niedosyt, ale z drugiej to może i dobrze. Zresztą kto powiedział, że tutaj kiedyś nie wrócimy. Cały czas pozostaje moim marzeniem długa wyprawa z plecakiem prze całą Indonezję. Czy się kiedyś zdecyduję?

Pa, pa.