poniedziałek, 19 listopada 2012

Santiago

Rano popłynęliśmy łódką do San Jose, małego miasteczka położonego nad samym jeziorem.


Tubylcy licznie wypłynęli na połów ryb.


Kobiety natomiast były zajęte praniem.


Jak już pisałem, jezioro powstało w miejscu implozji wulkanu. To znaczy, że nie eksplodował na zewnątrz, ale implodował do wnętrza ziemi tworząc ogromny krater o średnicy kilkudziesięciu kilometrów. Do tego otworu padające deszcze utworzyły jezioro głębokie na 600 metrów, najgłębsze w Ameryce środkowej. Z jeziora nie odpływają żadne tradycyjne rzeki. Tylko jedna podziemna łączyła je z Pacyfikiem. Poziom wody w zależności od opadów wahał się o kilka metrów. Niestety rzeka zablokowała się i w ciągu kilku ostatnich lat poziom wody wzrósł o 7 metrów zalewając wiele domów położonych nad brzegiem. Dla mieszkańców jest to wielka tragedia. Na zdjęciach widać zalane częściowo domy, ale widzieliśmy też pod wodą dachy położonych najniżej.



A to szczyt potężnej góry. Na następnej fotce obróconej widać twarz człowieka. To bardzo ważna góra dla Mayów. Na szczycie nosa widać małe zadaszenie, gdzie odbywają się niezwykle ważne dla miejscowej kultury obrzędy.







Miasteczko San Jose jest bardzo senne. Ludzie mają na wszystko czas, a upływa im on na rękodzielnictwie i tworzeniu... murali. W taczkach są orzeszki ziemne i macademia. Uprawia się też tutaj kawę. Gwatemala to piąte pod względem produkcji kawy państwo na świecie. A kawa zawsze i wszędzie jest przepyszna.


We wszystkich nadbrzeżnych miasteczkach głównym środkiem transportu są importowane z Indii Tuk-Tuki. Jeżdżą ich tutaj setki, jak nie tysiące i poruszają się bardzo szybko. Trzeba naprawdę uważać, aby pod nie nie wpaść.



Wielu tutaj malarzy, tworzących piękne dzieła o tematyce regionalnej.




Na każdym kroku można kupić sok z naturalnych owoców. Basia pije jeden za drugim. Najlepsze podają w naszym hotelu.


A tu przyjezdna artystka pomaga w tworzeniu kolejnego muralu. Malowane są tutaj każdego roku z okazji obchodzonych Świąt Bożego narodzenia.



Potem udaliśmy się na naukę przędzalnictwa. To naprawdę trudne. Basia próbowała, ale chyba musiałaby spędzić tu kilka lat, aby posiąść tę trudną sztukę. Nie ma tutaj wrzecion z kołowrotkiem. Wszystko robi się wyłącznie dłońmi.


Potem przędzę należy zafarbować. Używa się do tego celu wyłącznie naturalnych barwników z roślin, które zawsze rosną pod ręką.


Pani, która nas uczyła jest bardzo utytułowaną artystką, która nawet otrzymała specjalne dyplomy z rąk prezydenta.



Przed laty domy budowano techniką adobe, czyli z bambusa lub innej rośliny w połączeniu z gliną. Dzisiaj to już rzadkość, gdyż częste trzęsienia Ziemi rujnowały je. Dzisiaj już buduje się prawie wyłącznie z bloków betonowych, które lepiej wytrzymują te tragiczne zjawiska.


Kościół przed laty zniszczony jednym z trzęsień, odbudowują mieszkańcy od kilku lat. Po starej budowli pozostała już tylko przednia ściana. Za nią powstaje całkiem nowa budowla.




Wokół jeziora górują wulkany.





Po odwiedzinach malowniczego San Jose, przyjechaliśmy do Santiago, gdie znajduje się nasz hotel. I oczywiście wielki kolorowy market. I kolejne zakupy. Nie wiem jak to wszystko przywieziemy do Polski, ale w podróży to Basia jest naczelnym logistykiem i nie pozwala mi się tym martwić.


Skusiliśmy się na zakup niezbyt taniego obrazu ponoć jednego z lepszych malarzy Gwatemali Juana Diego Chaveza. Oto on i jego twórca.










Połaziliśmy trochę po markecie i udaliśmy się do centrum miasta, gdzie zaczęły już się obchody zakończenia trzynastego baktana (baktunu?). Baktan to okres obejmujący 144000 dni, czyli niecałe 400 lat. Działa to trochę tak jak przekręcający się licznik kilometrów w samochodzie. 144000 dni, to baktan i po jego zakończeniu kalendarz majów zaczyna się na nowo. Kalendarz liczony jest od 3114 roku przed naszą erą i ten licznik już się przekręcił 13 razy. Teraz kończy się kolejny okres, ale tutaj wszyscy zgodnie twierdzą, że nie ma mowy o apokalipsie. Są liczne zgromadzenia, teatrzyki dla dzieci, muzyka i śpiew.


Odwiedziliśmy też kościół, gdzie są liczne obrazy ojca Juana Diego Chaveza namalowane wiele lat temu. Wielką ciekawostką były modły tubylcze (jakby płacz i rozpacz na klęcząco) w nawie bocznej do... pelikana. Na wielkim obrazie jest przestrzenny pelikan, symbolizujący mękę podobnie jak u Chrystusa. Jeśli pelikan nie ma pożywienia dla swoich dzieci, rozdziobuje swój brzuch i karmi maluchy własną krwią. Jest to takie połączenie kościoła katolickiego z wiarą Majów. W kościele jest także Chrystus, ale jak w całej Ameryce Środkowej jego cera jest ciemna, zresztą tak samo jak Matki Boskiej.






Przewodniczka zabrała nas do bardzo ważnego miejsca dla mieszkańców Gwatemali, a mianowicie do ich Boga. Droga wiodła bardzo wąskimi uliczkami. Obok były niezwykle ubogie domy. W końcu dotarliśmy do Maximona. Może nie do końca jest to Bóg, ale postać drewniana około metra, której miejscowi oddają cześć. Każdego roku mieszka w innym domu, a jego przemieszczenie następuje w okresie Świąt Wielkanocnych. Co prawda bożek zajmuje mieszkanie rodziny, ale za to inni mieszkańcy i turyści przynoszą mu alkohol i papierosy, które ponoć lubił za życia, a że drewniana postać nie pije, to korzystają z niego opiekunowie tej Świętej Postaci. Ponadto za każde zdjęcie trzeba zapłacić. A zatem warto chyba się pozbyć mieszkania na rok dla chęci wzbogacenia. Obok Maximona palą się świece i jest grób Chrystusa. Przebywający w tym ciemnym pomieszczeniu tubylcy palą cały czas papierosy, bo ich idol bardzo je lubił. Sam Maximon, też ma w ustach papierosa lub cygaro.




Tutaj naprawdę mieszkają ludzie.


A to podwóreczko i kuchnia zarazem.


A to taki kontraścik.



Po lewej stronie dom, na którego dachu znajduje się kuchnia. Kuchnia na fotce następnej.



A to miejscowe taksówki. Zbiorowy transport wychodzi taniej, aniżeli jazda indywidualna tuk-tukiem.


Pani wraca z przybrzeżnej pralni.


We wioskach nie ma gazu i nie stać mieszkańców na kupno opału. Dlatego też wszyscy chodzą po chrust do lasu. To obowiązek mężczyzny, ale nie zależnie od wieku. Drewno do opalania pieca w kuchni noszą też mali chłopcy. A nie jest to lekkie zajęcie i trzeba czasem przebyć kilka kilometrów. A na ile to starczy? Może na dzień, dwa i znowu trzeba iść.


A tu zamiast prania w rzece za niewielką opłatą można prać w luksusowych warunkach. Pralnia miejska.







A to już prezentacja zakupów. Plecak wielofunkcyjny ze skóry, haftowany drobniutkimi krzyżykami.



I obrus.


A to nasz hotel.





Zapomniałem napisać, że żarełko w hotelu mamy przepyszne. Podstawą jest tutaj tortilla z mąki kukurydzianej, guacamole (pasta z awokado), pasta z fasoli czarnej i oczywiście niezwykle ostre papryczki lub sosy z nich wykonane. Ten zestaw jest w niemalże każdym daniu uzupełniony mięsem lub rybą. Starczy na dziś. Jutro wracamy do Antiguy. Walizki już mamy i fajnie jest założyć czyste majtki. Bez prania czyste majtki, bo chyba nie myślicie, że mogliśmy chodzić w brudnych. A już sobie kupiliśmy szczoteczki do zębów, dezodoranty... Zmarnowane pieniądze. Walizki przywieziono nam gwatemalskie biuro podróży opiekujące się nami. A musicie wiedzieć, że wieźli je 4 godziny, a potem musieli jeszcze po ciemku płynąc do nas łodzią ponad pół godziny. Przynieśli je do pokoju... na plecach. Przecież miały kółeczka! Ale się dzisiaj rozpisałem. Chyba starczy.


2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Św. Antoni zadziałał. Basia ma niezłe kontakty. Szacun! Tuk-tuk w wersji indyjskiej nie umywa się do tajskiego, nie wiem, czy Romek wsiadłby do takiego gwateamalskiego. Kurczę, odwołuję, wsiadłby jako pierwszy.
Pozdrowaśki
Waldek

Anonimowy pisze...

Wreszcie dzisiaj trochę z Wami popodróżowałam po tym Meksyku.Podobały mi się bardzo te kolorowe autobusy i te kolorowe bazary,uwielbiam taki folklor.Basiu ,mam nadzieję,że zakupiłaś już sobie kilka takich wdzianek,pa pa Dorota