wtorek, 6 listopada 2012

Ale Meksyk!

Pierwszy dzień prawie za nami. Ale Meksyk! Dziwny kraj. Nocą trochę zmarzliśmy w łóżkach. W dzień jest w miarę ciepło, czyli ponad 20 stopni, ale nocą jest zimno, nawet poniżej 10. Poniżej pobudka Basi. Śniadanie lokalne, to znaczy złożone z dań meksykańskich. Może nawet nie najgorsze, ale znacznie odbiegające od naszego. Hotel raczej nie najlepszy. Miały być 4 gwiazdki, ale ja bym nie dał nawet dwóch. Nie znaczy to oczywiście, że nie damy rady. Po prostu lata jego świetności już dawno minęły. Za to mieszkamy w samym centrum miasta z pięknym widokiem na największy w Meksyku miejski plac Zocalo, a zarazem czwarty największy na świecie. Przewodnik już pierwszego dnia poinformował nas, abyśmy nigdy nie pili wody z kranu, nie korzystali z lodu w restauracji i nie płukali ust po myciu zębów kranówą. Jeszcze wrócę do lotu. Czy wiecie, że w samolocie jest internet? I to nawet nieźle śmiga. Co prawda nie jest najtańszy bo godzina to 9 euro, a doba 19. Ja sobie wziąłem za mile zgromadzone w programie lojalnościowym Miles&Mores. Nasze zebrane mile zmieniły nasz status lotniczych podróżników na Frequent Traveler. Pozwala nam to na przywileje bez względu jaką klasą podróżujemy. Mamy odprawę poza kolejnością, pierwszeństwo w wejściu do samolotu, oraz możliwość korzystania na lotniskach z Business Lounge, czyli z saloników w których jest internet,  bardzo wygodne fotele, fajne zakąski lub wręcz wypasiony bufet i morze najróżniejszych alkoholi oraz wybór prasy. To wszystko za friko na 3 godziny przed odlotem. 
     Do swojej dyspozycji mamy fajnego przewodnika i kierowcę z wypasioną furą. Dzisiaj nasz guide nadawał z szybkością karabinu maszynowego po angielsku i już po paru godzinach byłem wykończony. Umysł zupełnie inaczej funkcjonuje kiedy słucha języka obcego, aniżeli gdy ma kontakt z ojczystym. Mój angielski nie jest doskonały i szybko się męczę. Na szczęście tylko kilka razy nie mogłem go zrozumieć, i to na skutek akcentu. Jestem z siebie dumny. A może jego angielski jest tak słaby, że nie mamy kłopotu z porozumieniem? 





Wszędzie pełno policji. Masa tutaj przenajróżniejszych manifestacji i stąd pełno stróżów prawa. Wyposażeni jak na wojnę.


Poniżej Basia na tle słupa największej meksykańskiej flagi.


Gdyby nasz przewodnik nie powiedział nam, że to stacja metra, nigdy byśmy się nie domyślili. Nie ma najmniejszej o tym informacji.


Symbolem tego kraju jest orzeł z wężem w dziobie. Jest to życie i śmierć.


Miasto Meksyk jest czwartym miastem świata pod względem ilości mieszkańców i położony jest w miejscu, gdzie kiedyś znajdowało się jezioro. Teren jest mało nośny i budynki się zapadają. Pochylone budowle, to nie złudzenie optyczne spowodowane obiektywem, ale naprawdę liczne krzywe domy. Teraz próbują temu zapobiegać, ale wygląda to bardzo dziwnie.


Katedra na placu Zokalo jest najważniejszą budowlą sakralną. Natomiast najpopularniejszą jest świątynia z Matką Boską z Guadelupy (w rzeczywistości z Meksyku) Naród jest bardzo wierzący i 80% stanowią katolicy.




W prawie wszystkich budynkach umieszczone są sejsmografy pilnujące nieustannie wszelkich ruchów budynków.


Takiej ilości pucybutów nie widzieliśmy jeszcze nigdzie na świecie.



Kiedyś w miejscu gdzie dzisiaj znajduje się miasto, było miasto Azteców z licznymi piramidami i innymi ich budowlami. Kiedy przybyli Hiszpanie, zburzono ich miasto i zaczęto budować nowe obiekty w stylu kolonialnym. Poniżej ruiny jedynej budowli z tamtych czasów.


W pałacu prezydenckim malarz Diego Rivera w ubiegłym wieku stworzył na ścianach piękne malowidła (murale) prezentujące historię Meksyku. Przewodnik dość szczegółowo opisywał nam wszelkie elementy jego dzieł.




Święto zmarłych jest tutaj bardzo radosnym świętem. Charakteryzuje się ono tutaj budową wielkich instalacji przedstawiających  duchy zmarłych. Pełno kościotrupów i masa kwiatów. 





Perez, zawodnik Formuły 1 to bożyszcze narodu.


Katedra mocno się przekrzywiła. Wezwano tu specjalistów z Włoch i systemem siłowników hydraulicznych próbuje ją wyprostować. Będzie to trwało około 50 lat. Już są widoczne pierwsze efekty. Można to zaobserwować po ruchu pionu zawieszonego u szczytu świątyni. Jedną czwartą swojej docelowej drogi już przebył.


Bezrobotni nie próżnują. Fachowcy siedzą przy ulicy i reklamują swoje usługi. Jeśli ktoś chce naprawić kran, wymalować mieszkanie, czy też coś innego wyremontować, wystarczy wybrać sobie fachowca na ulicy.


Tutejszy Armani nie ma niczego, oprócz nazwy, wspólnego z tym, którego my znamy.





To bardzo ważny symbol i monument tego kraju.


A to wspomniane wcześniej duchy przodków. Podobne do tych, które opisywałem z Bali.


Odwiedziliśmy też piękne muzeum archeologiczne. Poniżej lew, do którego na jego plecach wkładano serca ludzkie w ofierze dla bogów.


A to słynny aztecki kalendarz, różniący się od naszego ilością miesięcy.




A to nasze autko. Jest bardzo wygodnie.


Na obrzeżu miasta na zboczach gór, mieszkają najbiedniejsi. mają co prawda murowane domy, ale bez wody i prądu (chyba że sobie ukradną, co jest pospolite). Zarabiają tutaj (w fabrykach, restauracjach, jako kierowcy) około 5 dolarów dziennie za 8 godzin pracy.



A to kuchnia restauracji, w której jedliśmy pyszny lokalny obiad.




Po południu pojechaliśmy do Teotihuacanu, czyli pradawnego miasta zbudowanego przed Chrystusem. Mieszkańcy opuścili to miasto bardzo dawno, a w 14 Aztecowie uznali je za miejsce święte. Tutaj nie wycinano serc ludzkich i nie zrzucano głów z Piramid, jak czyniono to w podobnych miejscach tego regionu. Najważniejsze są piramidy słońca i księżyca. W piramidach Ameryki nie chowano zmarłych, jak w Egipcie, poza jednym wyjątkiem, ale o tym kiedy indziej. Tutaj te budowle to świątynie, ale w środku pełne, czyli be możliwości wejścia do nich. Takie święte budowane góry.










Na koniec pojechaliśmy do świątyni Matki Boskiej z Guadelupy. Nie będę opisywał tej historii, bo nie mam już czasu. Doczytajcie sobie, bo jest ciekawa.






Ksiądz święci Basi obrazek.




Mieszkańcy czczą Matkę Boską między innymi poprzez przynoszenie jej niezliczonej ilości kwiatów.



Samochód z krzyżem.


Masa tutaj sklepów z ... sejfami.



Lotnisko jest w centrum miasta otoczonego górami. Podobno lądowanie nie jest  łatwe.



Kończę, bo idziemy jeszcze na kolację, a rano trzeba wcześnie wstać. Naraźki.

Wróciliśmy już z kolacji. Była niezła. Natomiast stopień ostrości przyprawy stanowiącej element zamówionej potrawy (dodaje się samemu ową masakryczną zarazę) znokautował ją. Nie wierzyłem jej i wziąłem odrobinę na czubek łyżeczki, po czym dotknąłem nią języka, a następnie dokładnie serwetką wytarłem (tak na wszelki wypadek). Miała rację. Można się wściec. Czegoś takiego jeszcze nie próbowałem. Na ulicy miłośnicy tej samej płci nie krępują się wcale. Zresztą osobnicy odmiennej płci także. Niemalże uprawiają seks na ulicy. Ilość policji szokuje. Przynajmniej w samym centrum miasta. Chcieliśmy się wybrać na występy Mariachi - lokalnych muzyków. To tylko 10 przecznic od hotelu. Zapytaliśmy przewodnika, czy taki spacer jest bezpieczny. Odpowiedział, że tak, ale mamy iść wyłącznie dwoma głównymi ulicami, należy zostawić biżuterię i zegarki w hotelu, nie wolno mieć aparatu fotograficznego i żadnej torby, a w kieszeni góra 400 pesso na kolację. Rzeczywiście bezpiecznie! Zaraz 22.00, a na Zocalo cały czas się coś dzieje. Ktoś gra na bębnach, ktoś demonstruje... Normalny Meksyk.


3 komentarze:

Magdalena Nowacka pisze...

Bramy z kwaitów to jakaś bajka!!!
Rzeczywiście bardzo BEZPIECZNIE na ulicach Meksyku :P niezła rekomendacja :P zjedliście juz prawdziwe burrito?? cmoki!!!

Anonimowy pisze...

Jak miło znowu czytać i oglądać te wspaniałe Wasze wyprawy. Uważajcie jednak na siebie. To bezpieczne mnie nie przekonuje. Buziaki. Danusia

Aga Konieczna pisze...

Hmm..myślę, że gdybyście zaczęli nagrywać swoje codzienne wyprawy i wysyłać je do Discovery Channel, moglibyście zarabiać niezłą kasę na emitowaniu tego u nich ;)