Jedziemy teraz samochodem. Dzisiejszy dzień to przede
wszystkim zwiedzanie Palenque,
bardzo ważnego miejsca w historii Mayów. Nie będę opisywał szczegółowo ich
historii, bo ani nie mam dość wystarczającej wiedzy, ani… czasu. Ciekawostką
jest to, że piramidy w Ameryce były świątyniami, a nie jak w Egipcie,
grobowcami. Wyjątek stanowi tylko jedna piramida właśnie w Palenque (Palinki),
gdzie pochowano bodajże czwartego z dziesięciu królów Pacala. Grobowiec ten
odkrył pewien naukowiec w 1952. Bardzo nam się to nie podoba, że jego szczątki,
i ozdoby, które miał na sobie były władca, przewieziono do Muzem w mieście
Meksyk. Naszym zdaniem to zbrodnia. Po zwiedzaniu kupiliśmy sobie po świeżym
soku pomarańczowym i tacos na drogę i wyruszyliśmy do odległego prawie o 400 km
Campeche. Droga jest już normalna, niemalże autostrada. Zostało jeszcze 170km.
Po drodze, zarówno wczoraj jak i dzisiaj kontrolowało nas wojsko z policją w
poszukiwaniu narkotyków. Panamericana, bo tak nazywa się główna droga
prowadząca od początku ameryki południowej po kraniec północnej, jest głównym
szlakiem przerzutowym narkotyków. Stąd liczne kontrole. Znamy je także z
Panamy, Kostaryki i Nicaragui. Wczoraj nas przetrzepano. Grzebali w moim
plecaku i nawet musiałem otworzyć walizkę. Zainteresowali się moimi kroplami do
nosa. Ale szczęśliwie pojechaliśmy dalej. Za to dzisiaj badali nas jakimiś
różdżkami i podpadł kierowca. Przeszukali go dokładnie, ale na szczęście był
„czysty”. Tą drogą jechaliśmy też w Argentynie i Brazylii. Jaki ten świat mały J. Podróż samochodem nie jest męcząca.
Autko jest w skórach i mamy indywidualne fotele z podłokietnikami i osobistą
klimatyzacją. Kończę, bo zaraz mamy przystanek na toaletę i małe co nieco.
Już jesteśmy w
Campeche. Niezwykle urokliwe miasteczko. Wszystkie domy pięknie na kolorowo
wymalowane. Zabudowa kolonialna, a wieczorem wszystko genialnie oświetlone.
Wieczorem wybraliśmy się na kolację. Trafiliśmy do polecanej w przewodnikach i
zresztą słusznie, doskonałej restauracyjki.
Zamówiliśmy dwa dania z baby sharka i …. poczuliśmy się bardzo źle. Co
powie mama rekina jak mnie spotka w wodzie? My nie chcemy być zjedzonymi przez
rekina, a sami je jemy. To chyba nieetyczne i ryzykowne L. W knajpce meksykanie pięknie przygrywali
na gitarrach. Były wszystkie znane hiciory. Na koniec przynieśli nam od szefa
kuchni tamaryndową margaritę. Ale jaką? Basia wypiła swoją, moją i jeszcze musiałem jej
zamówić trzecią. Byliśmy też przypadkowo na pokazie małych fontann, które
tańczyły w rytm muzyki (Pawarotti śpiewał – z głośników oczywiście), a one
podskakiwały i zmieniały kolory. Może i kicz, ale tak mnie to rozbawiło…
Spotkaliśmy też pokaz gry orkiestry werblistów i chór staruszek grających w
bingo. Cały wieczór mega fajny. Tubylcze sklepy mają genialny sposób na
przyciągnięcie klientów. Należy puścić przed wejściem muzykę. Im głośniej tym
lepiej. Tragedia. Nie da się rozmawiać. Na jednej z fotek sklep z głośnikiem
przy wejściu i rozhahane ekspedientki. Na jednym ze zdjęć jest kran. To taka
ciekawostka, bo praktycznie wszystkie publiczne krany tak tu są skonstruowane.
To taka meksykańska wersja naszej wylewki uruchamianej fotokomórką. Tutaj
zamiast machać łapami przed czujnikiem, należy smyrać wypustkę umieszczoną pod
otworem, z którego leci woda. Szczyt niehigieniczności. Na innych fotkach macie
Burger Kinga. Najprawdziwszego, ale jakże innego.
Na innym zdjęciu
widać facetów malujących coś na słupie. Ale na następnym jest ten słup z
kropeczką na górze (tymi facetami). Jesteśmy już nad morzem i jest 30 stopni.
Jest fajnie.
Narki!
I mamy już nazajutrz. Internet nie działał.
Udało się tylko ściągnąć pocztę. I tym razem jest niefajnie. Dopadła mnie jakaś
zemsta Pacala, czy sharka. Już jestem w środku pusty. Jak dobrze że od ponad
doby nie jadłem wielkich ostrości. Zapłakałbym się teraz. Dopadło mnie o 3.00 w
nocy. Już byłem posiedzieć ponad 10 razy. Leki wziąłem i jest ciut lepiej.
Niewygodnie się tu leczyć, bo meksykanie to konusy. Panie 1,50 – 1,60 cm
wzrostu. Faceci nie dużo wyżsi. W miejscowej drużynie koszykówki byłbym chyba
najwyższy. A jak są mali to i mają małe kibelki. Poza tym chyba natura ich zbyt
szczodrze nie wyposażyła, bo tradycyjna pupka wraz z męskimi dodatkami nie
bardzo się mieści i utrudnia żywot nawet bardzo. Szczególnie jak się lata
kilkanaście razy na dobę. Dzisiaj (11 listopada) byliśmy w Uxmal. Kolejne
archeologiczne miejsce z wioską Majów. Było trochę inaczej, bowiem piramidy
były mocno zdobione, a same budynki dość urozmaicone. Jest tam też stare boisko
do peloty. Kauczukową piłkę wielkości głowy odbija się udami lub ramionami i
należy ją wbić do obręczy jak w koszykówce, tyle tylko że ta obręcz zawieszona
jest pionowo. Zawodnicy drużyny zwycięskiej zabijali przegranych i składali ich
serca bogom w ofierze. Taki sport. Wiem że trochę chaotycznie piszę, ale robię
to w samochodzie i osobno przygotowuję zdjęcia i osobno piszę tekst. Nie mogę
tego robić w blogu bo w aucie nie mam neta i nie da się układać zamiennie tekst
z fotkami. Jak sobie źle przypasujecie, to może nawet będzie weselej.
Będąc
kiedyś w Panamie nie udało nam się kupić typowego dla tego kraju kapelusza. Nie
chciało nam się go nosić i postanowiliśmy kupić na lotnisku przy wylocie. Ale o
ironio na lotnisku ich nie sprzedawano. Dzisiaj byliśmy w meksykańskiej
fabryczce gdzie owe kapelusze były i są wyrabiane dla panamskich budowniczych
kanału i innych obywateli tego kraju. Oczywiście tym razem kupiliśmy. Przy
okazji nabyliśmy kolorowe sombrero. Zapoznaliśmy się także z technologią wyrobu
tych kapeluszy. Robi się je z wychodzących z serca palmy młodych listków.
Najpierw je igiełką rozdzielają na niteczki, a następnie wyplatają w jaskini,
gdzie jest odpowiednia wymagana wilgotność do tej technologii. W domu
kapelusznika widać ołtarz, który jest tu w każdym domu, oraz zrobiony na okres
listopadowy związany ze świętem zmarłych kącik pamięci o zmarłych. W każdym
domu stawia się zdjęcia tych co odeszli, a obok przedmioty z nimi związane. Na
przykład tequila i cygara.
Skomplikowana
maszyna uwieczniona na jednej z fotografii to urządzenie do automatycznego
wypieku tortilli. A małe pomieszczenie z kilkoma osobami to całe zaplecze małej
restauracji. Jest też piekarnia.
Dojeżdżamy
teraz do Meridy i jak będzie net, to wyślę tego bloga.
Pozdrówki i trzymajcie kciuki za mój
brzuch. Jutro po południu przybędziemy do luksusowego ośrodka z all inclusiv i
szkoda by było nie skorzystać. Już tak miałem na Hawajach, gdzie opuściła mnie
przyjemność korzystania z pyszności w Hotelu Hilton.
narki
Palenque
Nachosy
Campeche
Świetny sposób na stare wózki sklepowe. Pomalować farbą olejną. Już widzę Kazika z pędzelkiem :)
Pełen automat do tortilli.
Kolejny market.
Piekarnia
Uxmal
Wejść to proste. Gorzej z zejściem. A złapać się nie ma czego. Jak się leci to już na dół. W ofierze.
A to jeszcze Campeche
Burger King
Piętnastolatka w dniu swojego wielkiego święta
Z małymi rekinami
2 komentarze:
Niezły numer. Piotruś w Panamie, Basia w Meksyku!
Pozdrowaśki
Waldek
Niesamowite wrażenie wywierają te Świątynie nawet na fotkach. No i oczywiśćie boski!!! ten panamski kapelusz ;)
Prześlij komentarz