niedziela, 11 listopada 2012

Półwysep Jukatan

Jedziemy teraz samochodem. Dzisiejszy dzień to przede wszystkim zwiedzanie Palenque, bardzo ważnego miejsca w historii Mayów. Nie będę opisywał szczegółowo ich historii, bo ani nie mam dość wystarczającej wiedzy, ani… czasu. Ciekawostką jest to, że piramidy w Ameryce były świątyniami, a nie jak w Egipcie, grobowcami. Wyjątek stanowi tylko jedna piramida właśnie w Palenque (Palinki), gdzie pochowano bodajże czwartego z dziesięciu królów Pacala. Grobowiec ten odkrył pewien naukowiec w 1952. Bardzo nam się to nie podoba, że jego szczątki, i ozdoby, które miał na sobie były władca, przewieziono do Muzem w mieście Meksyk. Naszym zdaniem to zbrodnia. Po zwiedzaniu kupiliśmy sobie po świeżym soku pomarańczowym i tacos na drogę i wyruszyliśmy do odległego prawie o 400 km Campeche. Droga jest już normalna, niemalże autostrada. Zostało jeszcze 170km. Po drodze, zarówno wczoraj jak i dzisiaj kontrolowało nas wojsko z policją w poszukiwaniu narkotyków. Panamericana, bo tak nazywa się główna droga prowadząca od początku ameryki południowej po kraniec północnej, jest głównym szlakiem przerzutowym narkotyków. Stąd liczne kontrole. Znamy je także z Panamy, Kostaryki i Nicaragui. Wczoraj nas przetrzepano. Grzebali w moim plecaku i nawet musiałem otworzyć walizkę. Zainteresowali się moimi kroplami do nosa. Ale szczęśliwie pojechaliśmy dalej. Za to dzisiaj badali nas jakimiś różdżkami i podpadł kierowca. Przeszukali go dokładnie, ale na szczęście był „czysty”. Tą drogą jechaliśmy też w Argentynie i Brazylii. Jaki ten świat mały J. Podróż samochodem nie jest męcząca. Autko jest w skórach i mamy indywidualne fotele z podłokietnikami i osobistą klimatyzacją. Kończę, bo zaraz mamy przystanek na toaletę i małe co nieco.
Już jesteśmy w Campeche. Niezwykle urokliwe miasteczko. Wszystkie domy pięknie na kolorowo wymalowane. Zabudowa kolonialna, a wieczorem wszystko genialnie oświetlone. Wieczorem wybraliśmy się na kolację. Trafiliśmy do polecanej w przewodnikach i zresztą słusznie, doskonałej restauracyjki.  Zamówiliśmy dwa dania z baby sharka i …. poczuliśmy się bardzo źle. Co powie mama rekina jak mnie spotka w wodzie? My nie chcemy być zjedzonymi przez rekina, a sami je jemy. To chyba nieetyczne i ryzykowne L. W knajpce meksykanie pięknie przygrywali na gitarrach. Były wszystkie znane hiciory. Na koniec przynieśli nam od szefa kuchni tamaryndową margaritę. Ale jaką? Basia wypiła swoją, moją i jeszcze musiałem jej zamówić trzecią. Byliśmy też przypadkowo na pokazie małych fontann, które tańczyły w rytm muzyki (Pawarotti śpiewał – z głośników oczywiście), a one podskakiwały i zmieniały kolory. Może i kicz, ale tak mnie to rozbawiło… Spotkaliśmy też pokaz gry orkiestry werblistów i chór staruszek grających w bingo. Cały wieczór mega fajny. Tubylcze sklepy mają genialny sposób na przyciągnięcie klientów. Należy puścić przed wejściem muzykę. Im głośniej tym lepiej. Tragedia. Nie da się rozmawiać. Na jednej z fotek sklep z głośnikiem przy wejściu i rozhahane ekspedientki. Na jednym ze zdjęć jest kran. To taka ciekawostka, bo praktycznie wszystkie publiczne krany tak tu są skonstruowane. To taka meksykańska wersja naszej wylewki uruchamianej fotokomórką. Tutaj zamiast machać łapami przed czujnikiem, należy smyrać wypustkę umieszczoną pod otworem, z którego leci woda. Szczyt niehigieniczności. Na innych fotkach macie Burger Kinga. Najprawdziwszego, ale jakże innego.
Na innym zdjęciu widać facetów malujących coś na słupie. Ale na następnym jest ten słup z kropeczką na górze (tymi facetami). Jesteśmy już nad morzem i jest 30 stopni. Jest fajnie.
Narki!
I mamy już nazajutrz. Internet nie działał. Udało się tylko ściągnąć pocztę. I tym razem jest niefajnie. Dopadła mnie jakaś zemsta Pacala, czy sharka. Już jestem w środku pusty. Jak dobrze że od ponad doby nie jadłem wielkich ostrości. Zapłakałbym się teraz. Dopadło mnie o 3.00 w nocy. Już byłem posiedzieć ponad 10 razy. Leki wziąłem i jest ciut lepiej. Niewygodnie się tu leczyć, bo meksykanie to konusy. Panie 1,50 – 1,60 cm wzrostu. Faceci nie dużo wyżsi. W miejscowej drużynie koszykówki byłbym chyba najwyższy. A jak są mali to i mają małe kibelki. Poza tym chyba natura ich zbyt szczodrze nie wyposażyła, bo tradycyjna pupka wraz z męskimi dodatkami nie bardzo się mieści i utrudnia żywot nawet bardzo. Szczególnie jak się lata kilkanaście razy na dobę. Dzisiaj (11 listopada) byliśmy w Uxmal. Kolejne archeologiczne miejsce z wioską Majów. Było trochę inaczej, bowiem piramidy były mocno zdobione, a same budynki dość urozmaicone. Jest tam też stare boisko do peloty. Kauczukową piłkę wielkości głowy odbija się udami lub ramionami i należy ją wbić do obręczy jak w koszykówce, tyle tylko że ta obręcz zawieszona jest pionowo. Zawodnicy drużyny zwycięskiej zabijali przegranych i składali ich serca bogom w ofierze. Taki sport. Wiem że trochę chaotycznie piszę, ale robię to w samochodzie i osobno przygotowuję zdjęcia i osobno piszę tekst. Nie mogę tego robić w blogu bo w aucie nie mam neta i nie da się układać zamiennie tekst z fotkami. Jak sobie źle przypasujecie, to może nawet będzie weselej.
            Będąc kiedyś w Panamie nie udało nam się kupić typowego dla tego kraju kapelusza. Nie chciało nam się go nosić i postanowiliśmy kupić na lotnisku przy wylocie. Ale o ironio na lotnisku ich nie sprzedawano. Dzisiaj byliśmy w meksykańskiej fabryczce gdzie owe kapelusze były i są wyrabiane dla panamskich budowniczych kanału i innych obywateli tego kraju. Oczywiście tym razem kupiliśmy. Przy okazji nabyliśmy kolorowe sombrero. Zapoznaliśmy się także z technologią wyrobu tych kapeluszy. Robi się je z wychodzących z serca palmy młodych listków. Najpierw je igiełką rozdzielają na niteczki, a następnie wyplatają w jaskini, gdzie jest odpowiednia wymagana wilgotność do tej technologii. W domu kapelusznika widać ołtarz, który jest tu w każdym domu, oraz zrobiony na okres listopadowy związany ze świętem zmarłych kącik pamięci o zmarłych. W każdym domu stawia się zdjęcia tych co odeszli, a obok przedmioty z nimi związane. Na przykład tequila i cygara.
            Skomplikowana maszyna uwieczniona na jednej z fotografii to urządzenie do automatycznego wypieku tortilli. A małe pomieszczenie z kilkoma osobami to całe zaplecze małej restauracji. Jest też piekarnia.
            Dojeżdżamy teraz do Meridy i jak będzie net, to wyślę tego bloga.
Pozdrówki i trzymajcie kciuki za mój brzuch. Jutro po południu przybędziemy do luksusowego ośrodka z all inclusiv i szkoda by było nie skorzystać. Już tak miałem na Hawajach, gdzie opuściła mnie przyjemność korzystania z pyszności w Hotelu Hilton.
narki



Palenque














Nachosy 


Campeche










Świetny sposób na stare wózki sklepowe. Pomalować farbą olejną. Już widzę Kazika z pędzelkiem :)


Pełen automat do tortilli.


Kolejny market.



Piekarnia 














 Uxmal










Wejść to proste. Gorzej z zejściem. A złapać się nie ma czego. Jak się leci to już na dół. W ofierze.





A to jeszcze Campeche





Burger King




Piętnastolatka w dniu swojego wielkiego święta





Z małymi rekinami





2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Niezły numer. Piotruś w Panamie, Basia w Meksyku!
Pozdrowaśki
Waldek

Magdalena Nowacka pisze...

Niesamowite wrażenie wywierają te Świątynie nawet na fotkach. No i oczywiśćie boski!!! ten panamski kapelusz ;)