piątek, 23 listopada 2012

Livingston

To jest dach naszego poprzedniego domku. Średnica około 7 metrów i wysoki w szczycie około 6. Robi naprawdę duże wrażenie. Wiele domów i restauracji ma takie dachy, niekiedy kilkunastometrowe.


Wczoraj rano popłynęliśmy szybką łodzią do Livigston. Droga prowadziła rzeką Rio Dulce. Mieliśmy okazję podejrzeć życie Majów w dżungli przy rzece. Najpierw pokazano nam fort, który łączy rzekę z potężnym jeziorem, wokół którego tubylcy uprawiają warzywa i owoce. Już wieki temu fort pełnił rolę obronną i celną. Tutaj pobierano podatki za wywożone w kierunku oceanu płody rolne. Było tu też więzienie.



Wzdłuż jeziora pełno kwiatów i ptaków.




Do dnia dzisiejszego wielu Majów mieszka nad wodą. Nie ma tu żadnego miasteczka. Ich domy są od siebie oddalono niekiedy o setki metrów. Już pięcio-ośmio letnie dzieci pływają łodziami. Tak też poruszają się do szkoły. Liczne organizacje wspomagają tutejszą szkołę, do której uczęszcza ponad 200 dzieciaków. Poniżej typowy dom. Tak naprawdę, to jedno pomieszczenie i kawałek podwórka lub pomostu. I obowiązkowo małe czółenko transportowe wyciosane z jednego pnia drzewa.


Tutaj jakaś łódka luksusowa. 





Dzieciaki chętnie podpływają do turystów licząc, że coś dostaną. Te dzieciaki pływają same, bez jakiegokolwiek nadzoru starszych.




Mała Maksimczykowa! Zobacz jakie piękne grążele!  


Modne są tu krany w formie.. łódeczki.


A teraz ciekawostka. Są też tereny zamieszkałe na stałe przez... europejczyków. Mieszkają tu Francuzi, Niemcy, Belgowie, którzy po latach pracy osiadają tu na stałe, aby w ciszy i spokoju wśród pięknej przyrody dożyć ostatnich lat swego życia. To dom Francuzów. Jest też teren, na którym w pewnym skupisku mieszkają przyjezdni.



A to śliczna gąsieniczka.


Basia w szkole ogląda podręczniki, ufundowane przez Rotary International.


A to wzory mundurków szkolnych różnych plemion.


Szalenie dziwnie wygląda dom w środku buszu, w którym nauczyciele na jakiejś naradzie siedzą z laptopami. To naprawdę dzika dżungla


No i dotarliśmy do Karaibskiego wybrzeża, miasteczka Livingstone. Małą kopia Jamajki. Czarni ludzie, to potomkowie niewolników, licznie przywożonych do tego miasta przed wielu laty. Życie toczy się sennie. Garifuna (bo tak nazywa się miejscowy lud) są niezwykle mili. W głośnikach słychać reggae, panuje kompletny luz. Bardzo żałujemy, że nie mogliśmy tutaj spędzić choćby jednej nocy.


Leniwe psy opanowały wszystkie ławki w parku.






Miejscowi prezentują tutejszą odmianę gry w pelotę - ogniową pelotę.







Wodę pitną przywozi się tutaj w woreczkach.


A to znowu spotkana owa granica owocowa.



Pełno tutaj ochrony z wielkimi karabinami. Przed naszym dzisiejszym hotelem stoi takich dwóch. Aż strach wyjść.


Uwielbiam jak ptaki się suszą.



Dzisiaj mieliśmy jechać  do największej atrakcji archeologicznej Gwatemali, dawnego miasta Majów -  Tikal. Niestety Basia się nie najlepiej czuła i zrezygnowaliśmy z tej atrakcji. Pojechałbym sam, gdyby to trwało kilka godzin, ale wycieczka była do wieczora i nie chciałem żoneczki zostawiać samej. Przeżyjemy, to, bo już widzieliśmy kilka dawnych miast Mayów. Miejmy tylko nadzieję, że szybko Basia dojdzie do siebie. Już jest znacznie lepiej. Jadąc drogami tego kraju pełno tu Auto-Hoteli Love Secret. Wjeżdża się na ich teren samochodem, otwiera się jeden z licznych garaży, z których jest przejście do pokoju z łazienką i małym okienkiem. Przez małe okienko można podać napoje lub jakieś danie i nie będziemy przez nikogo zauważeni. Po zabawie z przywiezioną przez siebie panią, płacimy i wyjeżdżamy. Zwiedzanie jako takie już zakończyliśmy. Jutro jedziemy do Belize, gdzie w jakimś pięknym ośrodku można korzystać z licznych atrakcji. A oto przykładowe one:
- wycieczka nad morze i snurkowanie
- kilka różnych wersji zwiedzania przepięknych grot - najbardziej ekstremalna, to bodajże 5 dni pod ziemią i kilka kilometrów wgłąb.
- Canopy tour, czyli liczne zjazdy na linach od drzewa do drzewa (przeżyliśmy to już na Kostaryce, gdzie najdłuższy zjazd był ponad kilometrowy, a największa wysokość od liny do ziemi niemal równała się Pałacowi Kultury.
- Wycieczka dzienna do dżungli
- Wycieczka dwudniowa do dżungli z jedzeniem i spaniem na zasadzie co sobie znajdziesz to zjesz - jak sobie pościelesz (liście) tak się wyśpisz.
- Poranne podglądanie ptaków
- jazdy konne
i inne
My chyba pojedziemy na snurkowanie, ja może zanurkuję, bo przecież Belize to raj dla nurków. Poza tym możliwe, że pojedziemy na zjazdy linowe, bo to ogromnie fajna mega adrenalina. Z jaskini rezygnujemy, po tym jak kiedyś znajoma naszego kuzynostwa zginęła przygnieciona odłamkiem skalnym. Kiedyś chętnie eksplorowaliśmy różne groty, ale od tamtego wydarzenia, raczej staramy się wystrzegać tego rodzaju atrakcji. W tym ekstremalnym ośrodku będziemy 3 noce i potem na kolejne trzy lecimy na wypoczynek na jakąś piękną wyspę do luksusowego małego hoteliku. Lecimy to dumnie powiedziane. Lot będzie trwał 17 minut. Ale to nie nasz rekord. Krócej było w Polinezji, gdy samolot oderwał się od ziemi na jedynie 6 minut. Wczoraj zjedliśmy przepyszną kolację. Oczywiście Basia ceviche, a ja tortilla. Basia na okrągło tutaj zjada ceviche. Jest to surowa ryba lub krewetki w różnych sosikach. Na zimno, na surowo. No to na dzisiaj tyle. A to wyspa na jeziorze. Tu jesteśmy.


Brak komentarzy: