środa, 28 listopada 2012

Deszcze niespokojne...

To jeszcze wczorajsze zdjęcia, które zaczęliśmy robić w drodze na lotnisko. Cmentarze już nie są tak kolorowe jak w Meksyku i Gwatemali. Bardziej przypominają polskie, ale nie są wykonane z tak szlachetnych kamieni jak u nas.


A to dom na sprzedaż. W ogóle dużo tutaj jest ofert domów i mieszkań, oraz parceli. Ceny? Za dom pół miliona dolarów, albo i półtora, za mieszkanie 50 - 60 tysięcy USD.


Polecieliśmy malutkim samolotem z... międzylądowaniem. Pierwszy lot 5 minut, drugi 15. Lecieliśmy z maciupeńkiego lotniska krajowego na międzynarodowe i dalej do San Pedro, wyspę, na której leniuchujemy.



Poczekalnia lotniskowa.


A to poczekalnia razem z zabudowaniami lotniskowymi. To już naprawdę wszystko.


Samolocik staruuutkiii.





No i wylądowaliśmy. pełno tu różnych jaszczurów.



Hotel piękny i luksusowy. My mieszkamy na piętrze (na parterze są jakieś salki konferencyjne). To piętro jest dla czterech par (mieszkają trzy). Mamy leżaki, krzesełka i na dole do własnej dyspozycji basen. Na ośrodku jest bodajże pięć basenów i piękna plaża.



A tu jesteśmy na drinku i piwie - jak to mawia Romek - NA ROGU. Na rogu, to znaczy nie w hotelowej restauracji, ale tam gdzie piją tubylcy.


W kościele polski akcent.



W mieście są setki jak nie tysiące golfowych samochodzików.



Na stronie Trip Advisor, najlepszym chyba w internecie przewodniku po światowych hotelach i restauracjach, wyszukałem najciekawsze jadłodajnie na wyspie. Ocenę "excellence" otrzymała maleńka jamajska knajpka, która dostała niesamowicie doskonałe oceny. Wszyscy, którzy korzystają z jej usług, są zachwyceni żarełkiem. Cztery stare stoliki drewniane i stary także drewniany kiosk. Kuchnia na ulicy. Co tam jest tak pysznego? Planujemy tam iść na kolację, ale nie wiadomo czy nie będzie padać. Wczoraj wieczorem i pół nocy tak lało, że nie dało się nigdzie wyjść. Dzień był w miarę pogodny, ale już nadciągają chmury. Zaraz miał być ślub na plaży, ale czy coś z tego wyjdzie? Może zgrzeszyli przed ślubem :)





A to restauracja Blue Water, gdzie nie dawno stołowalo się między innymi Zeta Jones i Michael Douglas.





 A to coatimundi, ostronos z rodziny szopowatych. Zwierzątko oswaja się jak piesek. A zajada ze smakiem karmę psią lub kocią, choć jest wszystkożerne. Popularny zwierz w tych regionach świata jako pupil domowy. Ma go Nicholson.



A na lunch wybraliśmy Hurricane Cevichi Bar. Przepyszne. Ten skrawek ostrej papryczki na brzegu talerza to pychotka dla tych co lubią ogień w gębie. Basia zjadła z tego kawalątek i klęła 15 minut, że ją wypali. Usta spalone, otwór gębowy przejarany. Ja zjadłem cztery plastry i jak bym wiedział, że mi nie zaszkodzi, to bym zjadł jeszcze z dziesięć. Wczoraj na kolacji byliśmy w knajpce meksykańskiej. Co Basia jadła już pisać nie muszę (cevichi), a ja zjadłem kurczaka z grila na ostro. Rano boleśnie go wspominałem.





Przed nami jeszcze dzisiaj kolacja kurczakowa w tej mini jamajskiej knajpce. A teraz lenistwo - czytanie, karty i wino. Zaczęło padać.
Naraźki.

2 komentarze:

Magdalena Nowacka pisze...

Ale piękne miejsce!!! Hotel bajka!!! Ale i tak najbardziej atrakcyjnie wygląda to co macie n talerzach!!! Aż ślinka cieknieee!!! Do zobaczenia w PL!!!

Ania Bosak pisze...

Świetna poczekalnia na lotnisku :). Moje ulubione zdjęcie - na hamaku - kwintesencja relaksu.