piątek, 4 listopada 2011

Pa, pa Sydney!


Dzisiaj mieliśmy bardzo fajną wycieczkę. Rano pojechaliśmy do parku ze zwierzątkami. Niektóre były w klatkach, a niektóre chodziły wolno. Zabawy mieliśmy po pachy. Kangury, wambaty, ptaki wszelkiej maści… zresztą sami zobaczycie na zdjęciach. Później jechaliśmy malowniczą drogą wokół Gór Błękitnych i wylądowaliśmy na obiedzie. Bardzo smaczny i wykwintny w Klubie Golfowym. A potem trzy kolejki górskie. Jedna ze szklanym dnem, druga linowa mega stroma i trzecia na kołach jak pociąg, najbardziej stroma na świecie. Piękne widoki i fajne wrażenia. W drodze powrotnej okazało się, że na Harbour Bridge był wielki wypadek i nie ma jak wjechać do miasta. Kierowca wysadził nas nad rzeką i sami wróciliśmy wodnym tramwajem 20 kilometrów do portu, a dalej pieszo do hotelu. Zwierzątka były super. ale mieliśmy za mało czasu aby się nimi wszystkimi nacieszyć. Marku S. Dzięki za życzenia dobrej pogody. My mieliśmy więcej szczęścia od was i w górach mieliśmy piękne niebieskie niebo (może wy nie byliście w Górach Błękitnych, ale w lesie deszczowym?). Australia o tej porze roku jest niesamowicie niebieska, a to dzięki drzewom jacaranda, które pięknie kwitną modrymi kwiatami. Gdzieś są na zdjęciach.  A dzięki powrotowi statkiem mieliśmy okazję zobaczyć panoramę miasta i operę w słońcu. Za miastem też nie jest najczyściej. To przepaść między sterylną Nową Zelandią i Australią. Ale podkreślam po raz kolejny, że nie dlatego, że tutaj ludzie o czystość nie dbają, ale dlatego, że na tym punkcie mają fioła Nowozelandczycy. Jutro żegnamy się z Sydney i ruszamy rano o ósmej do Ayers Rock. Niestety tam na miejscu mamy dwukrotnie pobudkę o 4.00, aby zobaczyć coś o wschodzie słońca. Zaraz idziemy na spotkanie z Dominiką (jak się Basia nie spóźni, bo poszła na shopping).  W mieście masa białych kołnierzyków. Po pracy oblegają puby, a jak nie ma miejsca jak dzisiaj (piątek), to stoją z piwem na chodnikach. Kobiety też dobrze ubrane, jak mówi Basia - ze sznytem. Jeszcze śmieszna dygresja na temat bardzo u nas popularnego wina Jacobs Creek. U nas popularne i uznane za dobre, a w Nowej Zelandii jest to najtańsze wino. Nie wiem jak w Australii bo nie trafiliśmy na sklep z alkoholem, ale podejrzewam, że podobnie. Droższe wina są naprawdę wyborne, ale ten znany nam Jakubek też jest przecież przepyszny.  Dlaczego nasze najtańsze wina tak nie smakują?  W Australii jest drogo w porównaniu z europejskimi cenami. Jak to powiedział znajomy mi Marek S. Duży kraj i wysokie ceny. Najogólniej kilka razy drożej jak w Polsce. 0,66 litra coli w sklepie 3,5 dolara, czyli ponad 10 złotych. Piwo 6-7 dolarów, kieliszek wina w restauracji 8 – 10 dolarów, obiad jedno danie 20 – 30 $. Żarcie w taniej jatce chińskiej dla dwojga – 20 – 30 $ bez napoi. Można trafić coś taniej, ale wtedy jest skromniej i w gorszych warunkach. Jeszcze jestem wam winien wytłumaczenia po co pies na zdjęciach. To dziki pies dingo. Ale wygląda jak zwykły burek. Śmieszne puchate ptaki na zdjęciach podobały nam się najbardziej do czasu ich karmienia. Pani im podawała… młode kurczaczki, które zżerały w całości, nawet z łapkami. Fuj! Ale i tak przyznacie, że są jak z bajki (lub horroru). Z Koalą mieliśmy bliskie spotkania drugiego stopnia, ale już z kangurami trzeciego. Przychodzą i się same tulą. No i rozbrajające są wombaty, czyli ni to świnka, ni koala, jakaś mieszanka. A misie są niezwykle leniwe i cwane. Dawaliśmy im listki eukaliptusa, ale one jeść ich nie chciały. Dlaczego? Pan opiekun nam wytłumaczył, że zjadają tylko najmłodsze liście z gałązki. Resztą gardzą. Po podaniu świeżo wypuszczonych z gałązki już nie gardziły. Kontaktowałem się z biurem podróży organizującym naszą podróż i nas bardzo przepraszano za brak przeprawy przez most, bo ponoć było to niedopatrzenie miejscowego tour-operatora. Nawet zaproponowano nam, zwrot pieniędzy za tą przeprawę, ale co nam z tego, jak nie mamy czasu już tej przygody przeżyć. Mówi się trudno. Może trzeba będzie tutaj kiedyś wrócić? Wtedy nam zafundują tą adrenalinę.  Spalony las na zdjęciu, to las, który okalał stację naszej pierwszej kolejki linowej. Pożar musiał być kilka dni temu, bo jeszcze wszędzie czuć było woń spalenizny. Znak drogowy z kangurem, to znak jak u nas z jeleniem. Tutaj kangury można spotkać jak u nas sarny.
No i już jesteśmy po spotkaniu z Dominiką. Było bardzo miło. Powspominaliśmy, poobgadywaliśmy i zjedliśmy pyszną kolację. Oczywiście były steki z Kangura. Smakują podobnie jak befsztyk wołowy, ale mięso jest nieco słodsze. Dominika dobrze się tutaj zaaklimatyzowała. Lidka i Roman możecie być ze swojej urodziwej i zaradnej córki dumni. Właśnie się przeprowadza po raz ósmy i czeka na prawo pobytu tymczasowego, aby mogła opuścić Australię i bez problemów do niej wrócić.  Wszystkich, którzy przekazywali jej pozdrowienia informuję, że zostały przekazane. Teraz już się pakujemy i idziemy spać.












































3 komentarze:

Magdalena Nowacka pisze...

A ten zielony potworek to co to?? Niesamowity ma kolor!!!

izabela.lokiec pisze...

ten stwór to zaczarowany książe, czeka na buzi od Basi.BASIA NIE CAŁUJ PIOTREK LEPSZY.

Anonimowy pisze...

Kochani , Pięknie wyglądacie. Dobrej i fascynujacej dalszej podróży zyczymy. Dziękujemy za ciepłe słowa. Roman z Lidia