środa, 16 listopada 2011

Cave

Dzisiaj to już drugi post, bo w końcu mamy neta. Rano obudziła nas dżungla o 5.30. Co prawda ucichło wiele owadów, ale swój koncert rozpoczęły ptaki i inne zwierzęta. Kawę pija się tu z cukrem, mleczkiem i mrówkami. Dla ułatwienia maleńkie mróweczki miesza się zawczasu z cukrem. Teraz jedziemy do jaskini.
Po pół godzinie byliśmy na miejscu. Całkiem dzikie miejsce, gdzie nie spotkaliśmy żadnego turysty. Byliśmy sami z dwoma guidami. Aby dojść do jaskini, trzeba było pokonać 15 minut drogi pieszo przez dżunglę. Przewodnik nas ostrzegł, abyśmy się nie zatrzymywali na robienie zdjęć małpom, bo po zatrzymaniu one atakują i gryzą. Może być poważny problem. Ponoć można tu też spotkać dorosłe orangutany. My na szczęście nie mieliśmy spotkania z tym wielkim zwierzem. Dramaturgii dodawał fakt, że żywej duszy tam oprócz nas nie było. Jaskinia przepiękna, ogromna z otworami w sklepieniu, które rzucały snopy światła. W środku miliony nietoperzy i wielkich karaluchów. Do tego masa innego dziwnego robactwa. Otrzymaliśmy informację, że patrząc w górę trzeba zamykać usta, bo może wpaść gówienko nietoperka. Basia długo nie wytrzymała z karakanami i uciekła. Zresztą za daleko nie mogliśmy wejść w głąb, bo ponoć od jakiegoś czasu odłamy skalne spadają i mogą trafić człowieka. Znamy już taką sytuację, gdy znajomi naszej rodziny byli w jaskini bodajże na Krymie i nieszczęśliwie skała spadła na dziewczynę zabijając ją na miejscu. W jaskini tej żyją też ptaki swiftlets. Podobne do jaskółek. Z ich śliny, którą używają do lepienia gniazd Chińczycy robią zupę. Jest to niezwykle droga zupa. Ptaki te tylko raz w roku lepią gniazda. Przy jaskini mieszkają zbieracze, którzy muszą zarobić na cały rok. Jest to niezwykle niebezpieczna praca. Wielu zbieraczy ginie, ale cena w tysiącach dolarów za kilogram jest kusząca. W Hongkongu za zupkę trzeba zapłacić od 30 do 100 US$. Po zwiedzeniu jaskini szczęśliwie dotarliśmy do samochodu i udaliśmy się w dalszą podróż. Teraz mamy dwie godziny jazdy samochodem do jakiejś świątyni. Progi zwalniające na jezdni są w Malezji wklęsłe. I nie występują w miejscach niebezpiecznych jak u nas, ale na długich prostych za miastem. Chyba dla rozbudzenia kierowcy.
Odwiedziliśmy jeszcze chiński buddyjski kościół, który różni się od typowego buddyjskiego tym, że ma też inne bóstwa, lwy…Nie podobały nam się tylko swastyki.  Ale tutaj jest to symbol szczęścia i pomyślności. Potem był kościół katolicki. Zjedliśmy lunch i polecieliśmy z powrotem do Kota Kinabalu. Jutro BANGKOK TAJLANDIA. I to będzie nasz ostatni kraj, który odwiedzimy. W czwartek za tydzień wracamy przez Frankfurt i Berlin.





Karaluchy żywią się zdechłymi nietoperzami.



Poręczy raczej nie można się trzymać, bo albo gumno, albo karaluch.



Mocno nas zdziwiły domki na prawie pionowych ścianach gór. Jak oni tam włażą?










3 komentarze:

Anonimowy pisze...

fuuujjj ale robale.dobrze, ze uciekliscie z tych jaskin-zle mi sie kojarza.za to zolwie ping pongi super i ta wylegarnia, i ten slon w krzakach - to jest cos!czekamy na tajlandie.cmok duzy.kh

Aga Konieczna pisze...

Pyszności.. kawusia z mróweczkami zagryzana nietoperzym gówienkiem :p a na deser garść karaluszków :)

Magdalena Nowacka pisze...

Obrzydliwe te karaluchy!!! FUUU.. ale jaskinie robią wrażenie!!!