poniedziałek, 2 listopada 2009

Już Lanzarota

No i jesteśmy w Lanzarote. Lot OK. Niestety hotel nie OK. Jakiś kurewski dom wycieczkowy. Bez klimy, karaluchy 5 centymetrowe, otwierasz okno i od razu masz ze dwa koty, których wygonić się nie da, gorąc nie do wytrzymania. Wykupiłem internet, ale nie zadziałał. Makabra. Rano nazajutrz dodzwoniłem się do biura turystycznego i obiecali się tym zająć. O 9.40 czekał na nas autobus, który dostarczył nasze szanowne dupska na katamaran. Było bardzo fajnie. Dziadki pośmigali... skuterem. Zdzisio mało ze strachu nie narobił. Oczywiście początkowo mówił, że nie wsiądzie, ale jak Kazik powiedział, że płynie... Dali radę. Snurkowanie średnie, ale poza tym super. Najlepsza zabawa była podczas drogi powrotnej. Płynęliśmy pod fale i dziób katamaranu (czytaj 5 metrów przedniej części łajby o szerokości 10 metrów) raz się wynurzał, a raz zatapiał pod wodą. Wszystko przy dużej prędkości z ludzikami na siatce. Przednia zabawa. Polecam. Jak już załoga sprzątała, jeden z panów obsługi wziął talerz z masłem i zaczął gwizdać. Nie wiadomo skąd wzięły się mewy (na otwartym oceanie) i nabierał nożem masło, które zlizywały mewy. Rewelacja. W końcu wróciliśmy do hotelu, ale z naszym pokojem nic się nie wyjaśniło. Wkurzyłem się o 18.00 i zmieniliśmy hotel. Oczywiście na Sol Melia. Potem dzwonili z biura podróży i się tłumaczyli, ale już nam się nie chciało z nimi gadać. Jak będą chcieli to nam zapłacą za nowy hotel, ale jak nie to się nie będziemy stresować. Zarówno wczoraj jak i dzisiaj kolację zaliczyliśmy w ...Chińskiej Restauracji. Wyżerka przednia. Szwedzki stół z około stu daniami. Pęknąć można. Olewamy kanaryjskie ziemniaki w mundurkach z sosem mojo. Chińszczyzna lepsza. Udało nam się dzisiaj wynająć Mini Morisa Cabrio. Nie wiedzieliśmy tylko, że jest bez klimy. Nic to. Będziemy jeździli bez dachu. Basia zwróciła mi uwagę, że chyba za bardzo jadę po dziadkach. Chylę czoła przed nimi. Nie miałem zamiaru nikogo obrażać. Jeśli by sięmieli tak poczuć, to z góry ich przepraszam. Z tłumaczeniami na polski jest coraz weselej i sami już mówią, abym pisał o tym na blogu. Rankiem Zdzisio idzie szybko przy basenie (bo chce mu się bardzo siusiu), a Anglik mówi do niego "morning". Zdzisio słyszy "zwolnij" i staje patrząc na niego. A ten znowu "morning". Wraca z kibelka i opowiada jak to Anglik kazał mu wolniej chodzić. Ślisko chyba przy basenie cy cuś. Mamy taki humor, że bez przerwy się z siebie nawzajem śmiejemy. No to tym razem pośmiejcie się ze mnie. Jemy sobie chińszczyznę i co chwilę któryś z nas coś donosi na talerzu. W pewnym momencie Zdzichu mówi, że bardzo mu smakują kawałki kurczaka. No to ja już pałeczkami mu sprzątam z talerza kawałek i chrupię kurczaczka. Jakież moje zdziwienie, że kurczak smakuje jak krewetka, a do tego jest trudny do zgryzienia. Ale skoro taki dobry to go przełykam. Wiecie co to było. Końcówka z krewetki w cieście, którą Zdzisio wcześniej wypluł. Jutro jedziemy dookoła wyspy śladami Cesara Manrique. Do jutra.












Brak komentarzy: