







Później zobaczyliśmy jakieś jezioro w wygasłym wulkanie i pojechaliśmy do wulkanu Masaya.

A tam przepiękny autobus. Jakiś nowy model.


Do samego wulkanu można dojechać samochodem, ale zaskoczeni byliśmy, że nie ma tam nikogo z obsługi, ani kibelka, ani restauracji, ani nawet kogokolwiek z pamiątkami czy napojami. Parking też jakiś dziwny. Trzeba było parkować tyłem do wulkanu, a przodem do wyjazdu. Pytam zatem przewodnika o co chodzi? A on na to, że to aktywny wulkan i teraz śpi, ale w każdej chwili może się obudzić. Parkować trzeba tak, aby można było szybko uciekać w razie erupcji. Nikt tam nie chce ryzykować pracy na beczce z prochem. Faktycznie! Przypomniałem sobie, że przed wjazdem na wulkan musieliśmy napisać nasze nazwiska, narodowość i numer paszportu, ale sądziliśmy, że to dla jakichś statystyk. Tymczasem podpisaliśmy się, żę wchodzimy tam na własne ryzyko. Staliśmy sobie na brzegu krateru zaglądając w dół. 380 metrów niżej była magma dymiąca i puszczająca trujące gazy. Nie wolno tam za długo przebywać, aby się nie zatruć. Bardzo to było nie komfortowe. Nie wiem czy byśmy się zdecydowali na spotkanie z wulkanem wiedząc wcześniej o jego aktywności.





A to już targowisko. Można kupiś sobie wypchaną żabę, albo aligatora z popielniczką, czy też iguanę z flaszką, a może dla kogoś żółwik lub pancernik? Są też buty z krokodyla, węży...






To pyszny obiadek.

A to nasz hotel. Wspaniały stary hotel w kolonialnym stylu. Cudo.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz