piątek, 27 listopada 2009

O Nicaragui słów parę

Kraj ten wziął swoją nazwę od szefa plemienia Nicara i jeziora agua. To najbiedniejszy kraj Ameryki Centralnej (jak mówią miejscowi - nie środkowej). 50 % ludności pozostaje bez pracy. Do niedawna 800 000 dzieci nie chodziło do szkoły. Liczne reformy poprawiają jednak standard życia w tym kraju. Wprowadzono naukę na trzy zmiany. Od 6.00 do 21.00. Już tylko 250 000 dzieciaków nie pobiera nauki. Rozwijająca się turystyka jest numerem jeden w imporcie. Zaskakuje też segregacja śmieci. Zaskakuje, bowiem na ulicach leżą ich tony. Ale widać, że ktoś zaczyna myśleć. Mocny nacisk położono na ochronę środowiska. Powstały liczne parki i rezerwaty. 90% energii było dostarczanej z agregatów zasilanych ropą naftową, a tylko 10% pochodziło z naturalnych źródeł.. W przyszłości te relacje mają się odwrócić. Postawiono już 100 elektrowni wiatrowych, buduje się elektrownie wodne, mieszkańcy umieją wykorzystać wody geotermalne i pozyskać energię ze słońca. To poważne reformy. Bardzo dużo jest policji. Dwukrotnie byliśmy świadkami złodziejstwa i w obu przypadkach przestępca już po kilku chwilach był prowadzony w kajdankach. A to nie tylko za pomocą policji, ale także dzięki szybkiej reakcji mieszkańców. Drogi są bardzo dobrze utrzymane. Kostaryce daleko w tym zakresie do Nicaragui. Alkohol jest w ręku monopolisty. Jeden gość ma swoich rękach wytwórnię rumu i dwóch gatunków piwa. Mieszkańcy są bardzo przyjaźni. Niestety nie brakuje żebraków. Spotykamy ich na każdym kroku. Czasem trudno jest gdziekolwiek się na chwilę zatrzymać. Siedzieliśmy sobie przed hotelem sącząc wino podszedł mały chłopczyk prosząc o pieniążek. Policjant natychmiast zareagował i chciał go wygonić, ale ten ganiał się z nim wokół naszego stolika, a gdy władza się zatrzymywał, dzieciak siadał z nami przy stoliku. W końcu sypnęliśmy monetami i sobie poszedł. Może ktoś powie - trzeba było od razu dać. Problem w tym, że inni to widzą i jak dajesz jednemu, zaraz masz wokół siebie całą gromadkę. Bardzo fajnie rozwiązano ten problem w Etiopii. Funkcjonuje tam pewna instytucja zajmująca się dożywianiem ludności. Mają wielką stołówkę i każdego dnia karmią najuboższych. Ale żeby tam wejść należy mieć bon na obiad. Bony te wykupują przyjezdni płacąc za nie tylko część należności. Resztę dopłaca ta organizacja. Kupujesz wtedy za 100 dolarów dwieście obiadów i te bony rozdajesz na ulicy. Jest to jakaś pewność, że te pieniądze na pewno zostaną wykorzystane na posiłek. Problem jednak w tym, że są złodzieje, którzy widząc rozdającego, kradną potem bony obdarowanym.
Wiele dzieciaków próbuje też zarobić w jakiś prosty sposób. Na przykład organizują jakieś pokazy dla turystów w zamian za pieniążek lub żywność. Kupiliśmy też od chłopczyka cykadę zrobioną na prędce z trzciny. Bardzo dobrze rozwinięty jest tutaj handel uliczny. Straganom nie ma końca. Nie wiem kto to wszystko kupuje, ale mamy wrażenie, że 90 % społeczeństwa zajmuje się handlem. W stolicy kraju, Managui niewiele można zobaczyć, a to z powodu licznych trzęsień ziemii, które już wszystko zrujnowały. Natomiast w Granadzie jest wiele zabytków. Kajtek (kto go zna - wie o co chodzi) bardzo dobrze by się tutaj czuł. Są piękne kolonialne kamiennice, muzea, galerie sztuki, zabytkowe kościoły, przepiękne (może to dziwne słowo na to miejsce) cmentarze. Naprawdę dużo mogą tutaj zobaczyć miłośnicy historii. A że są to naprawdę ciekawe budowle, to każdy odczuje tutaj radość z podziwiania tego pięknego kolonialnego miasta. Mieszkańcy snują się pomału uliczkami i po ogromnym placu centralnym, który jest tętniącym życiem miejscem spotkań towarzyskich tubylców. Na bujanych fotelach przy swoich mieszkaniach na chodnikach bujają się starsi młodsi Nikaraguańczycy. W większości są metysami, całkiem czarnych jest tylko kilka procent. Biali stanowią jedną dziesiątą społeczeństwa. Poza miastami ludność żyje głównie z uprawy papaji, kawy, bananów i hodowli bydła. Jako że jest duże bezrobocie, nie brakuje biedy. Klasy wyższej nie widać w ogóle, średnia klasa to dobrze żyjący sobie tutaj lekarze, nauczyciele i obsługa turystyczna. reszta to biedota. Dworzec autobusowy, to podwórko mieszczące kilka tych pojazdów. Jeden z nich stoi pod daszkiem, kierowca stoi na ulicy i krzyczy na przykład Managua, Managua, Managua, co oznacza, że właśnie rozpoczął się proces kompletacji pasażerów zamierzających udać się do stolicy kraju. Jak już autobus będzie pełny - wyruszy w swoją trasę, a jego miejsce zajmie inny w innym kierunku. Kiedy i ten będzie pełny - stanie kolejny, być może znowu do Managui. I tak cały dzień. Tradycyjnych taksówek jest tu jak na lekarstwo. Mieszkańcy Granady korzystają z konnych dorożek.Piękne wymalowane i poprzyozdabiane z parą ... małych koni. Małych, nie znaczy tępych kuców. Piękne, rzekłbym wyścigowe ogiery, tyle, że dużo mniejsze. Poza Granadą za taksówki służą trzykołowe motocykle z zadaszoną z tyłu dwuosobową kanapą. Cena kursu tym wynalazkiem to pół dolara. Nie ważne gdzie. Liczy się kurs. Ogólnie jest tutaj bardzo tanio. W knajpce piwo kosztuje dolara, ananasa kupiłem za 65 groszy, obiad 3 - 5 dolarów, obiad w extra restauracji 10 bucksów. W internecie jest filmik jak w tamtym roku w czerwcu nastąpiła erupcja wulkanu Masaya. Nakręcili to turyści uciekający w popłochu. Na szczęście chyba nikomu krzywda się nie stała. Nam się udało. No nic to - muszę się pakować, bo wracamy zaraz do Kostaryki.

Brak komentarzy: