sobota, 21 listopada 2009

Dzień podróży






Wieczorkiem (19 listopad) zjedliśmy romantyczną kolacyjkę. Dlaczego romantyczną? Bo w takim dzikim miejscu, w środku dżungli. Dobre żarcie, pyszne wino, półmrok, cykady, wyjce, i cała reszta. Nazajutrz do szybkiej łodzi na z górą godzinkę, potem busem 3 godziny (złapaliśmy dwie gumy), a na koniec 2,5 godziny samochodem osobowym. Wieczorem kolacja w restauracji, która otrzymała jakąś wielką prestiżową nagrodę światową za swoją kuchnię, ale oprócz mega rachunku i pięknego podania - niczego innego mega nie było. Śpimy w hotelu zaliczonym do najlepszych na świecie. To jakiś specjalny ranking, w którym na przykład nie ma żadnego hotelu z naszego kraju, a i w ogóle z demoludów załapał się tylko jeden z Węgier. Jest naprawdę nieźle. Są tu słynne baseny, ale o nich napiszę następnym razem. Wczoraj już się wieczorem kąpaliśmy. Ale odjazd. Żal mi było tego pieska na fotce. Przywiązany na sznurku do jakiegoś wraku autobusu, mieszkał sobie w błocie.

Brak komentarzy: