środa, 25 listopada 2009

Granada




Podróż do Monteverde była karkołomna. Najpierw samochód, potem statek, a na koniec dwie godziny bitymi, a właściwie błotnistymi drogami. Kierowca czasem musiał się rozpędzać przed górką, aby w ogóle na nią móc wjechać. Takie błotko. A obok oczywiście przepaść. Bardzo mało komfortowe. Ale w końcu dojechaliśmy. Hotel fajny, ale kiedyś. Trochę czasem ruszony. Na dworze wręcz zimno. Wysokość dobrze powyżej 2500 mnpm. Deszcze i tylko wieczorami słonko się pokazywało, aby zapolować na fotki z zachodem. Wycieczki w tym miejscu nam nie przypadły do gustu poza jedną. Te gorsze, to ponowny spacer z przewodnikiem po lesie i opowiadanie o roślinkach, oraz polowanie foto na ptaki. To już mieliśmy. Kolejna wyprawa to chodzenie po wiszących mostach, ale to już też wcześniej zaliczyliśmy i tym razem zrezygnowaliśmy ze względu na deszcz i mgłę. Ale kolejna przygoda to number 1. Canpy tour, czyli przemieszczanie się pomiędzy koronami drzew w uprzęży zjeżdżając na linach. Wystartowaliśmy na 3000 mnpm i jechaliśmy pomiędzy dolinami od korony do korony. Pierwszy zjazd był lightowy, niski i miał może 200 metrów. Ale już po nim nie było odwrotu. Znaleźliśmy się na kilkudziesięciometrowym drzewie, z którego nie było już drabinki. Cała przygoda trwała 2,5 godziny. Produkcja adrenaliny wzrosła do takich ilości, że się nam uszami przelewała. Najdłuższy zjazd to ponad kilometr. Na jednej linie (bez drugiej asekuracyjnej) o średnicy 0,5cm rozpiętej pomiędzy drzewami oddalonymi, od siebie o 1300 metrów. I jaaaazdaaaaa. A wysokość? Jak był zjazd z jednej góry na drugą, to w dolinie można było ustawić pałac kultury i byśmy nad nim śmigali. Najwyżej było równoważne z 50 piętrami!!!!!!! Jazda jak cholera.











Tu Basia z tym ryjowcem, którego już wcześniej wam przedstawiliśmy. Tym razem rył w śmietnikach.


A to jest ponoć najbardziej kolorowy z rajskich ptaków - kwezal herbowy. Nasz przewodnik był bardzo dumny z wyszukania ptaka w koronach drzew.



A tu jeszcze kilka zachodów, które są tutaj naprawdę piękne.




A to już droga do Granady (Nicaragui)


Zatrzymaliśmy się na kawę, a tu na drzewach piękne ary.



To jest typowy Kostorykański cmentarz. Trumny ustawia się na ziemi i zabudowuje... jak łazienkę płytkami ceramicznymi.


I w końcu granica. Dzika szalenie, ale obyło się bez problemów. Dowiózł nas Kostorykańczyk, a odebrał Nikaraguańczyk. Nasz obecny kierowca jest zarazem naszym przewodnikiem i mamy go do dyspozycji przez cztery dni.


Tak rosną papaje.


A tu Basieńka z papają. Facet musiał jej potrzymać bo był za ciężka. Oczywiście żartuję. Kosztowała jednego dolara.


A to obiadek w przydrożnej restauracji. Nie chcielibyście widzieć kuchni. My chyba też.


Zatrzymała nas dwukrotnie policja, ale obyło się na kontroli paszportów.


Po południu zwiedzanie Granady, muzeum, zabytkowych budowli. Wysłuchaliśmy także historii kraju.





A to już przygotowania do świąt. Nicaragua, podobnie zresztą jak i Costa Rica, to kraj katolicki.



To są gniazda na drzewie.


Chłopiec zerwał dla Basi kwiat i owoc paczuli. Piękny kwiat, który można otworzyć po zerwaniu. Basia pewnie będzie chciała takie przywieźć do Polski.


A to są naprawdę duże ptaki na naprawdę dużym drzewie.


Tutaj wulkan, ale jak to wulkan, zawsze coś wysmrodzi i g... widać.


To jeszcze Kostaryka i nasza taksówka.


Kolacja w knajpce meksykańskiej. Przygrywało nam wspaniałe trio.


A potem dzieci zrobiły schow break-dance za cokolwiek (pieniążęk, albo coś do jedzenia - mogło być z twojego talerza)



Brak komentarzy: