poniedziałek, 10 listopada 2014

Madagaskar sprzed lat cz. 2

A oto druga część naszej wyprawy sprzed sześciu laty. Zdjęć nie publikuję celowo. Obejrzycie nowe. Jesteśmy w Berlinie i za dwie godziny wylatujemy do Paryż, skąd udamy się do Antananarywy, czyli stolicy Madagaskaru. A oto stary tekst:

Dzisiaj dzień podróży, zatem siedząc w autku mam czas coś napisać. W książce Fiedlera przeczytałem o tym, że Malgasze wpadli na wspaniały pomysł zawierania małżeństwa na próbę. Taki związek trwa przez jakiś czas i małżonkowie zastanawiają się czy zostać ze sobą na zawsze. Jeżeli w tym czasie przytrafi się dziecko, związek taki uważa się za zawarty na czas nieokreślony. Można także połączyć się na czas określony. Para określa z góry czas trwania związku. Po tym czasie można się rozejść bez wzajemnych pretensji. Jeszcze lepszy jest rozwód na czas określony. Jeśli na przykład facet dostaje czasowo pracę w innym mieście , to się rozwodzi z żoną na ten czas, na przykład rok i wtedy małżonkowie nie są ograniczeni obrączkami. Po ponownym zejściu się, nie mają do siebie pretensji do życia, czy też współżycia w okresie rozwodu.

Bardzo mało tutaj białych ludzi. Już o tym pisałem. Pewnego razu w małej wiosce, w której pewnie mało znany jest wazaho, dziewczynki dotykały Basi włosów dziwiąc się, że są jasne. Tubylcy okazują dużo szacunku białym, choć pewnie i zawistnych tutaj nie brak. My na razie czujemy się jak paniska za czasów kolonialnych. Naród jest mieszanką Polinezyjczyków, Azjatów, Malajów z Indonezji i Arabów. Do szkoły dzieci idą w wieku pięciu lat i szkolnictwo jest przymusowe. Co z tego jeśli tego nie egzekwują i często dzieci z wiosek do szkoły nie chodzą. Szpitale są płatne i tylko nieliczni posiadają ubezpieczenie.

Fiedler w swojej książce o Madagaskarze opisuje ciekawe zdarzenie. Mały chłopczyk złapał dwa tenreki, mamę i dziecko. Tenreki to takie nieduże zwierzaki z mordką jeża i zamiast kolców mają długą szorstką sierść (są na fotkach). Są bardzo płochliwe. Chłopiec przywiązał zwierzątko łapką do jakiegoś elementu domu i matkę puścił wolno. Matka nie odeszła od swojego dziecka. Po pewnym czasie poszła tylko po pożywienie dla niego. Kolejnym razem gdy odeszła pojawił się wąż i połknął tenreka. Ludzi próbowali go ratować zabijając węża i odzyskując dzieciaka, ale ten był już martwy. Matka po powrocie podeszła do dziecka, stała nieruchomo kilka godzin, po czym zdechła. Rodzice tenreków niezwykle kochają swoje dzieci.

Koni tutaj jeszcze nie widzieliśmy. Przepraszam, widziałem trzy – na nalepce piwa o nazwie THB czyli „trzy konie piwo”. Za siłę pociągową służy tu zebu. Taka trochę inna krówka z garbem i wygiętymi rogami. Uniwersalne zwierzątko, bo można je także zjeść. Zebu to podstawa mięsna. Ja, miłośnik mięsa jadam tu zebu lub świnkę, Basia krewetki pod różną postacią. Wczoraj natomiast jadłem na kolację filet z kaczki – medium. Pierwszy raz jadłem półsurową kaczkę. Była świetna. Rozkoszowałem się nią tylko dlatego, że była podana w Carlton hotelu. W mieście na ulicy nie odważyłbym się.

Generalnie w całym mieście kwitnie handel prawie wyłącznie uliczny. Jest jedna mała dzielnica z kilkoma supermarketami, oraz obok naszego hotelu znajdowało się kilkanaście normalnych sklepów. Normalnych, to znaczy z drzwiami, z wejściem do środka. Poza tym w stolicy są dziesiątki tysięcy kramów ulicznych ze wszystkim, ale w szczególności z żywnością. Knajpki to lada długości 1 – 2 metrów zza której ktoś może coś podać. Gotują na dworze, na ziemi w garnku. Wszechobecne muchy wskazują jednoznacznie na niepewne pochodzenie. Widzieliśmy uliczne kramy z jedzonkiem w różnych regionach świata, ale te zdecydowanie zwyciężają w swojej prostocie i braku zachowania choćby podstawowych zasad higieny. Je się oczywiście na stojąco i nie ma żadnego choćby najmniejszego stolika. W mieście znajdują się też naturalnie też budynki murowane wielopiętrowe, kilka nawet ładnych, ale są to albo hotele, albo ministerstwa, czy też siedziby firm międzynarodowych. Poza tym zabudowa dwukondygnacyjna, bez szyb w oknach. Pokazałem na zdjęciach stacje benzynowe, ale są też normalne duże kilku-dystrybutorowe dla ciężarówek i busów. Samochodów osobowych w kraju mało. Głównie ciężarówki i busy z japońskiego demobilu. Widziałem mercedesa i BMW, ale były 20 –letnie. Spotkaliśmy też Murano. Jeździ natomiast trochę samochodów terenowych w większości z białymi. Dróg asfaltowych jest kilka. My mamy to szczęście, że praktycznie nimi się tylko poruszamy, a tam gdzie ich nie ma przelatujemy samolotami. Jak owe samoloty będą wyglądać już się boimy. Ciekawe są znaki drogowe. W stolicy i jej pobliżu spotkać można je może nie tak często jak w naszym kraju, ale istnieją. Dalej są tylko dwa. Biały trójkąt to znaczy zakręt lub zakręty, a białe kółko nakazuje zwolnić. O ile zwolnić to już jest w gestii kierującego.

Dzisiaj dojechaliśmy do Antsirabe. Miasto 120 000 mieszkańców. Jest jedna ulica ze sklepami, a poza tym tradycyjne stragany. Byliśmy w trzech warsztatach. Pojechaliśmy tam rikszami. Pierwszy warsztat to wyrób pamiątek z rogu zebu. Naprawdę fajna sprawa. Najpierw pokazano nam róg i nie mówiąc co wykonują zaczęli coś robić. Po siedmiu etapach cięcia i przypalania zrobiono ptaka. Niesamowite. Kupiliśmy go jako naszą pamiątkę z Madagaskaru. Drugi warsztat, to wyroby ze szlachetnych kamieni. Basia kupiła jajko do swojej kolekcji. Trzeci warsztat to produkcja miniaturek rowerów i riksz. Chłopak dosłownie ze śmieci je wykonuje, Niesamowita pomysłowość. Oczywiście też je kupiliśmy. Rowerek kosztował euro, a riksza dwa. Na pewnym etapie tej wycieczki na ulicy z dwóch stron zastawionej straganami, pomiędzy nimi trzy metry komunikacji i nagle gwizdek, krzyki i grupka tubylców przepędzała biegnące stado zebu. Głupie wrażenie.

Śpimy w hotelu w centrum miasta. Pokój niewielki z łazienką. Trochę tu śmierdzi, bo ktoś wpadł na pomysł wypastowania jakimś śmierdzącym środkiem mebli. Jest tu nawet lodówka z „mini barem” i telewizor, ale generalnie wyposażenie na poziomie biednego hotelu z czasów wczesnego Gierka, podniszczony wieloletnim użytkowaniem. Na każdym kroku dzieci za nami biegają krzycząc wazaho bonbon, czyli prosząc białych o cukierki. Ponadto zawsze mamy dookoła siebie kilku malgaszy oferujących wanilię lub produkty własnego rękodzielnictwa. Jest siedemnasta i nie mamy co ze sobą zrobić, Na ulicę strach wyjść, w pokoju nudnawo. Okna wychodzą na podwórze, także chyba będziemy grać w scrable. Nadciąga burza. Nasza pani przewodnik jest po germanistyce, także poważna persona. Pracuje z turystami w porze suchej. Od października do marca jest bezrobotna. Komunikujemy się z nią po niemiecku, francusku i angielsku. Jakoś dajemy radę ze zrozumieniem, ale po całym dniu słuchania jesteśmy tym zmęczeni. To co nas bardzo dziwi, to fakt, że praktycznie nie słychać tu żadnej muzyki. Udało nam się jednak coś usłyszeć parę razy i Basia jest wniebowzięta. Jeśli będzie możliwość, to kupimy jakąś płytkę. Ale czy oni w ogóle znają CD? Nie wiem kiedy wyślę tą wiadomość, bo nie ma tu niestety internetu. Zapomniałem. Jeszcze jedną fajną rzecz widzieliśmy. Produkcję garnków aluminiowych. Wykonują je niesamowitą techniką, ale za skomplikowane to aby teraz opisać. Generalnie kilku chłopaków robi je ze znalezionych starych kawałków aluminium, bloków silników, połamanych klamek itp. Potrafią wykonać dziennie 15 dużych garnków i 35 małych. To ich norma. Pisałem już o tym, że ryż sami uprawiają, do tego na polach ryżowych łowią ryby, węgiel wyrabiają, kochery do gotowania też, piją zamiast herbaty wodę po gotowaniu ryżu – brakowało przecież tylko garnka. Teraz mamy komplet.

No i rozpoczął się dzień piąty. To dobrze. Standardowo trzeci lub czwarty dzień jest kryzysowy. Zawsze tak nam się zdarza. Pierwsze dwa dni, to dni fascynacji. Wszystko nowe, piękne, inne. Później przychodzi kryzys adaptacyjny związany chyba ze zmianą czasu, wyżywienia, klimatu, ciśnienia, wilgotności itp. Także mam nadzieję, że kryzys już za nami.

Przy drogach zarówno w mieście jak i poza miastem są rowy. Taki rów znajduje się bezpośrednio przy drodze, bez żadnego pobocza i ma wymiary 30 x 30 centymetrów. No i autka wpadają w nie, bo jak by miały nie wpadać. Czasem jednak jest zabezpieczenie. Nie barierka z blachy, ale kostki granitowe dobrze wmurowane wystające około 20 – 30 cm. Jak autko wpadnie na taką, to oprócz oskalpowania opony lub urwania koła. Autko się pewnie wywróci, ale nie wpadnie do rowu. Działa.

Przed chwilą odwiedziliśmy kolejny dom. Dom do zwiedzenia wybiera się ad hoc. Stajemy i mówimy, że chcemy obejrzeć. Chętnie nas zapraszają. Teraz przyjął nas starszy inwalida samotnie mieszkający. Domy w tym regionie są dwupiętrowe. Na dole narzędzia i zbiory, a na górze część mieszkalna. Powierzchnia jednego piętra to około 8 metrów. Na górze było łóżko, pan rozłożył na ziemi matę, abyśmy mogli usiąść, w drugim zaś końcu była kuchnia, czyli palenisko, dwa garnki i kilka talerzy. Pan zapytał czy nam coś ugotować, ale się spieszyliśmy, więc odmówiliśmy. Domy oczywiście bez prądu, toalety, wody.

Ryżu jest tu wiele gatunków. Chyba dziesiątki. Sadzi się ryż dwa razy w roku. Są też dwa rodzaje ryżu pod względem sposobu uprawy. Jeden sadzi się w wodzie i w niej dojrzewa, drugi natomiast rośnie w zwykłej ziemi, potrzebując jednak częstych deszczy. Nas-rice to ryż rosnący w wodzie, a drugi trocken-rice.

Ludzie są po śmierci grzebani dwa razy. Pierwszy raz mniej oficjalnie, drugi raz odkopuje się zwłoki po roku, ubiera w całun i wtedy wyprawia się radosny pogrzeb, bo przecież śmierć jest wybawieniem, zatem jest to dzień radosny.

Byliśmy przed chwilą w warsztacie rzeźbiarskim. Basia kupiła oczywiście aniołki do swojej kolekcji. Obiad zjedliśmy w nowiutkim hotelu składającym się z budynku głównego, budynku z pokojami gościnnymi i bungalowów. Bardzo ładny ośrodek z pięknym ogrodem. Przewodniczka mnie naciąga aby zainwestować w hotele na Madagaskarze. Ciągle brak jest dobrych hoteli dla turystów. Państwo ma jakieś ulgi dla inwestorów. Hotel taki jak przed chwilą opisałem kosztuje pół miliona złotych. Dom w mieście 200m2 50 000 złotych, a na wsi 15-20 000. Ciekawe. Nasz kierowca jeździ powiedzmy nie za szybko. Maksymalna jego prędkość, to 70/h, ale standardem jest 50-60. Może to i dobrze, bo kierowcy na Maderze czy w Kenii to czyści wariaci. Wolimy wolno.

Nasze nowe miejsce noclegowe, to lodge`a Ranomafana. Skromnie urządzone domki z łazienką, łóżkiem, stołem i dwoma krzesłami. W środku lasu deszczowego. Lasy deszczowe to dżungla. Teraz jest zima i temperatura dnia to 26 stopni. Jest OK. Latem znacznie przekracza 30. Zimą deszcze padają codziennie, ale krótko, latem non-stop. Wtedy też nie ma turystów. Byliśmy dzisiaj w dżungli w poszukiwaniu zwierząt i insektów. Udało nam się znaleźć kilka gatunków lemurów, trochę ptaszków i robali. Wilgotność jest nie do zniesienia, a trzeba powiedzieć, że do dżungli wchodzi się w butach do pół łydki, długich spodniach i z długim rękawem. To taka ochrona przed insektami. Buty treckingowe są niezbędne. My się zaopatrzyliśmy w takie przy okazji podróży po Kenii i Tanzanii. Kupiliśmy buciki jakie ma wojsko polskie w Afganistanie. Dobrze się sprawdzają. Lasy deszczowe mają bardzo urozmaiconą rzeźbę terenu. Praktycznie cały czas albo się wspinamy, albo ostro schodzimy w dół. Wykorzystuje się do tego naturalne schody, którymi są korzenie drzew. W dżungli pot cieknie na całego. Jakąż ulgą jest po tym powrót do lodge-y i wypicie zimnego piwa. Niestety nie spotkałem jeszcze swojego robaczka żyrafy i chyba nie spotkam. W październiku jest ich ponoć pełno wszędzie, nawet na ulicy, ale teraz trudno znaleźć. W lesie deszczowym robienie zdjęć jest bardzo utrudnione, gdyż cały czas paruje obiektyw. Dzisiejsza wycieczka miała też swoją złą stronę. Przewodnik murzynek miał zepsute zęby i chyba dawno się nie mył. Ja szedłem za nim 5 metrów, bo bliżej się nie dało. Zaprosił nas na nocne poszukiwanie lemurów aktywnych w nocy, ale ze względów zapachowych chyba zrezygnujemy.

Wczoraj na obiad pojechaliśmy o 12.30 i Basia wzięła sobie jakąś zupę chińską, a ja w ogóle nie byłem głodny, zatem obiadek sobie odpuściłem. O 19.00 zamówiliśmy kolacyjkę. Basia standardowo jakiś koktajl z owoców morza, ja oczywiście mięsko. Zebu było nie do zjedzenia. Poszedłem spać głodny. Z wielkim strachem szedłem na śniadanie, ale było iście królewskie. Teraz mamy cztery godziny przerwy przed wyjazdem do jakiejś wsi na kąpiele termalne. Nasza stała przewodniczka z kierowcą siedzą cały czas w samochodzie. O co im chodzi? Internetu nadal nie ma. Komórki też nie działają.

Właśnie wróciliśmy z krótkiej wycieczki do wioski Ranomafana. Kupiliśmy sobie trochę owoców. Pomelo w Polsce jest mało soczyste. Myślałem, że to wina długiego transportu, ale nie. Tu może trochę bardziej soczyste, ale nie za dużo. Tutejsze natomiast było w środku różowe i bardzo aromatyczne. Pychotki. Basia zaraz obierze gigantycznego ananasa. Skosztowaliśmy też różane jabłko. Zupełnie inny owoc. W środku jedna duża pestka. Miąższ bardziej suchy. Pojechaliśmy także na kąpiele termalne. Tubylcy kąpią się w strumieniu, zaś dla turystów zbudowano basen. Temperatura wody powyżej 40 stopni. Zobaczyliśmy też jak rośnie wanilia. Po zerwaniu trzeba ją zanurzyć na 6-7 sekund w wodzie o temperaturze 70 stopni, a następnie zawinąć w folię. Następnie przez dwa miesiące codziennie się ją odwija na 1 godziną i wystawia na działanie promieni słonecznych. Widzieliśmy też kilka mostów zerwanych przez lutowy cyklon. Niewiarygodne co rwąca rzeka może zrobić ze stalową konstrukcją. Pogięte wszystko jak by było z plasteliny.

Jutro czeka nas podróż 360-kilometrowa. Przy przeciętnej naszego kierowcy 40 – 50 km/h będzie to męczące. Dotychczas pokonywaliśmy dziennie maksimum 200 kilometrów. Po drodze zaliczymy degustację wina i fabrykę jakiegoś specjalnego papieru. Zbierają się chmury i pewnie będzie zaraz padać w tym lesie deszczowym. Rano pobudka o 6.00.

`Już wieczór. Dojechaliśmy i nadal nie ma Internetu. Byliśmy w wytwórni tkanin, ale się do końca nie dogadaliśmy. Robiono tkaniny od podstaw, to jest od kokonu do szalika. Niestety nie wiemy co to za zwierza. Nie były to jedwabniki. Ale poza tym cały proces poznaliśmy. Dla zainteresowanych szczegóły w Polsce. Jedno tylko przekażę. Kobiety przędą na udach. Autentycznie. I to młode laski. Tylko po tym uda mają jakieś inne fioletowe, zniszczone. Ale robota. Tragedia. Następna wizyta była w fabryce papirusu. Ciekawe jak to robią, a jeszcze ciekawsze jak na to wpadli (chyba nie oni, ale troszkę wcześniej ktoś bliżej nas). No a kolejne zwiedzanie to winiarnia. Skup butelek w mieście, mycie ręczne popiołem, suszenie niemalże na drzewie, klejenie nalepek ręczne. Prostota nie do uwierzenia, a produkcja ogromna. Wina ogólnie średnie, za wyjątkiem białego wytrawnego i nalewki z brzoskwiń.

Droga wiodła najpierw przez lasy deszczowe (50 km), potem przez pola uprawne (100 km), następnie sawanna (50 km) i step (150 km). Po drodze napotkaliśmy ogromną ilość ludzi pędzących stada zebu ze wschodu w okolice Antsariby, czyli około 500 km. Ci ludzie robią to na okrągło. Dwóch Malgaszy pędzi stado kilkudziesięciu sztuk przez miesiąc na wielki targ zebu. Śpią pod chmurką, żywią się ryżem gotowanym wieczorami i kupowanym po drodze na wsiach. Po sprzedaży wracają busem i pędzą kolejne stado. Ale życie. Non stop bez najmniejszego dachu nad głową. Dziennie pokonują około 20 km.

Mieliśmy też przykrą przygodę. Trafiliśmy na faceta leżącego przy drodze, nad nim kilku, może ośmiu ludzi i obok rozbity motorower lub mały motocykl. Przejechaliśmy obok i pojechaliśmy dalej. Drogą tą przejeżdża auto raz na 15 minut. Po jakimś czasie ruszyło mnie coś i spytałem przewodniczkę:

Co z tym wypadkowiczem, czy przyjedzie ambulans.

Nie – brzmiała odpowiedź. Przecież najbliższe miasto z pogotowiem to chyba stolica, jakieś 500 km.

No i co? – pytam. Lekarz na wsi mu pomoże?

Nie, nie ma lekarza na wsi.

No to co?

Nic. Musi czekać.

Ale na co?

Może go zabierze jakiś bus. – byliśmy już oddaleni jakieś kilkanaście kilometrów od wypadku, ale chciałem powiedzieć, że wracamy po niego, ale przewodniczka mnie uprzedziła mówiąc, że on już nie żył. Nie wiem czy to rozpoznała po zachowujących się gapiach, czy powiedziała to aby mi nie przyszedł głupi pomysł do głowy powrotu, lub było jej wstyd, że nie pomogliśmy. Kaca moralniaka mam do teraz i obawiam się, że trauma może zostać mi na zawsze. To niesamowite, że temu człowiekowi mógł nikt nie pomóc.

W końcu dojechaliśmy do Ranohiry, a nawet 20 km dalej do naszej lodge`y. czary mary. Cudownie. Luksus. Przepiękne krajobrazy. Nie da się opisać. Jakaś Francuzka to wybudowała rok temu. Rozmawialiśmy z nią. Pierwszymi jej klientami byli Polacy. Cudownie wkomponowany ośrodek w górzysty krajobraz. Górzysty to źle powiedziane. Ten krajobraz to głazy wielkości od kilku metrów do … kilkuset. Tak, nie pomyliłem się. To wielkie granitowe góry w kształcie gigantycznych otoczaków. Na wielu hektarach pomiędzy głazami zbudowano ten ośrodek. Domki luksusowo wyposażone. Nasz apartament ma 60 metrów. Cudowny Hotel. Na wyposażeniu mamy nawet gekona zjadającego komary. Restauracja oddalona około 1000 metrów, ale to sama przyjemność iść tyle drogi w tym cudownym krajobrazie. Restauracja wypas niemożliwy. Obsługa marzenie. I to nie jak na tutejsze warunki, ale jak na europejskie. Jedno z najpiękniejszych miejsc noclegowych jakie w życiu widzieliśmy. Brudna stolica 500 km stąd, najbliższe duże miasto 250 km., a tu taki luksus w kompletnej dziczy.

Zapomniałem o jeszcze jednej przygodzie. Byliśmy w mieście 800 000 ludków (na początku dzisiejszej podróży 300 km stąd) i poprosiliśmy o podjechanie do supermarketu. Zawieziono nas do najlepszego. K.. mać. 200 m2 powierzchni. Tragedia. Dołączę fotki. Tubylcy lubią tylko handel uliczny. Ale żeby w takim mieście nie było jednego normalnego sklepu??? Ale panowie! Uwaga! Flaszka rumu od 1,25 złotego! Tak, tak! Nie ma błędu! Pić nie umierać!

O sklerozo!!! Byliśmy jeszcze w rezerwacie z lemurami Cata. Najładniejsze lemur ki. Maskotka Madagaskaru. Pamiętacie „Wyginam śmiało ciało” z filmu „Madagaskar”. To one. Cudowne. Poza tym iguany, żabki, kameleony. Lemur ki nie wchodziły na głowę, ale podchodziły na metr i bliżej. Przesympatyczne. Odwiedziliśmy też kolejny przypadkowy dom, ale już nie będę tym zanudzał. Jutro kolejny park.

Brak komentarzy: