wtorek, 11 listopada 2014

Madagaskar 3

Dolecieliśmy. Loty bardzo spokojne. Ale 11 godzin jednego lotu w dzień to trochę dużo. Pocieszeniem był tylko fakt, że z Wyluzowanymi w styczniu lecimy na Filipiny i będziemy mieli lot z tankowaniem około 16 godzin. To będzie masakra. Ups! Zapomniałem napisać z kim jesteśmy. Z Romkiem Wyluzowanym i jego Kobiałką Dorocią. Pozdrówki i poniżej trzecia część (przedostatnia) starego bloga z Madagaskaru:

Dzisiaj dzień ósmy. Najpierw wycieczka w skaliste góry. Wyczerpujący trekking. Wspinaczka i schodzenie w dół. Stromizny, skwar i na szczęście lekki zefirek. Po drodze zapoznaliśmy się z licznymi roślinami leczniczymi. Tutaj nie ma służby zdrowia. Zapytaliśmy czy są skorpiony. Naturalnie, ale trzeba ich szukać pod kamieniami. No i znaleźliśmy. Czarne bestie. Poza tym ponownie tysiącnoga jak ją tutaj nazywają, bo ma przecież więcej jak sto, kulka, o której już pisałem, iguany, kameleony, liczne ptaki i motyle. Doszliśmy w końcu do miejsca przeznaczenia. Śliczny niewielki wodospad (może z 10 metrów) i kąpiel u jego podnóża wśród palm i innych egzotycznych roślinek w dolinie. Idylliczne miejsce. Nie chciałem wyjść z wody, zimnej wody jakże kojącej w ten skwarny dzień. Było pięknie. Potem powrót i pojechaliśmy w inne miejsce. Ponownie trekking, ale już krótszy, bardziej stromy. Nogi nam po prostu wysiadały. W końcu doszliśmy - znowu wodospad, ale tym razem w mocno osłoniętym skałami miejscu. Mieliśmy już dość. W drodze powrotnej spotkaliśmy lemury Cata i lemury brązowe. Zrobiliśmy około 10 km i naprawdę byliśmy wykończeni. Zabraliśmy przewodniczkę i kierowcę na obiad, a teraz moczymy się w basenie. Jutro przejazd do Toliary, nadmorskiej miejscowości, skąd odlatujemy do Morondavii, słynnego miejsca, znanego z alei baobabów. Zobaczycie na zdjęciach. Tam będziemy mieszkać nad morzem i już poprosiłem przewodniczkę, aby załatwiła mi połów ryb z tubylcami. Może się uda. Słońce wschodzi co prawda na wschodzie, ale wędruje z prawej strony na lewą. W południe jest na północy. Porąbane. W hotelach są tylko białasy. Czarna obsługa śpi z dala od vazaho. Pewnie spali by w tych samych obiektach co biali, gdyby wycieczki były podobne do nam znanych. Tutaj przewodnik jest zawsze indywidualny i osobno jest kierowca. Ludzie podróżują samotnie, we dwie osoby, rzadko cztery. Także obsługa wycieczek liczy niekiedy więcej ludków aniżeli turyści. Zbyt drogo byłoby ich gościć w luksusach, także mają osobne domki i wyżywienie. Poznaliśmy jeszcze dzisiaj wiele ciekawostek z życia tubylców, ale o tym przy okazji spotkania. Idę do basenu.

Jesteśmy w Morondavi. Jechaliśmy prze odmienne regiony. Więcej jeszcze biedy. Odwiedziliśmy ogród botaniczny z licznymi ciekawymi roślinkami. W końcu dojechaliśmy na lotnisko. Dotychczas najgorsze spotkaliśmy na Zanzibarze, ale to pobiło wszelkie rekordy. Baliśmy się lotu, ale był przyzwoity normalnym niedużym samolotem. Przed lotem wyła syrena. Zapytaliśmy poco? Żeby przegnić zebu z pasa startowego. W Morondawi nie ma praktycznie utwardzonych dróg. Poza tym zniszczone miast po fali powodziowej w lutym. Mieszkamy w bugalowie. Niby z Klimą i TV, trzy pokoje z łazienką, ale stan opłakany. Musimy tu wytrzymać 3 dni. W tej części kraju jest bardzo gorąco. Klima niewiele daje, ale zawsze coś. Byliśmy na plaży. Bawiliśmy się z dużym krabem, który w ogóle się nas nie bał. W pewnym momencie widzimy jak tubylcy grzebią w piasku jakieś kilkadziesiąt metrów od morza. Podeszliśmy i oczom nie wierzyliśmy. Setki lub tysiące ryb zagrzebanych w piasku suszyło się i tubylcy właśnie ładowali je wysuszone do worków. Internet ponoć normalnie tu bywa, ale teraz jest zepsuty i będzie za tydzień. Dogadałem się jednak z jakimś miejscowym Francuzem, że mi pomoże wysłać maile. Jeśli się uda, to zaraz wysyłam.


Brak komentarzy: