niedziela, 9 listopada 2014

Madagaskar 2

Już we wtorek 11 listopada ponownie lecimy na Madagaskar. Tym razem z Romkiem (jednym z Wyluzowanych) i jego kobiałką Dorocią. Towarzystwo wydaje się być naprawdę OK. Jak będzie? Zobaczymy. Madagaskar to chyba najmniej cywilizowany kraj w jakim byliśmy. Podczas ostatniej podróży do tego kraju udawało nam się przypiąć do internetu chyba cztery razy podczas całej podróży. I nie dało się pisać bloga, bo łącza były bardzo słabe. Na naszym blogu jest co prawda zapis z tej podróży, ale nie szukajcie go, bo teraz go w częściach co prawda, ale w całości odtworzymy. Ale będziemy uzupełniali to bieżącymi relacjami. W takim razie oto pierwsza część relacji zsprzed sześciu lat. Miłej lektury:

Lot spokojny, choć męczący। Wyjechaliśmy z hotelu w Berlinie o 5.00 rano i w hotelu w Antananarivo byliśmy po ponad 17 godzinach.



To miasto to stolica zwana też przez lokalnych Taną. W samolocie poznaliśmy trzyletniego przesympatycznego murzynka. Jakaś organizacja francuska zafundowała choremu dzieciakowi operację serca. Teraz wracał po dwóch miesiącach do malgaskiego domu. Siedział obok nas i dał nam naprawdę wiele radości podczas podróży.


Poza tym w samolocie jeszcze jedna rzecz zasługuje na refleksję. Otóż w pewnym momencie zauważyłem, że jakaś biała kosmata kulka przemknęła obok moich nóg. Najpierw mnie to przeraziło, ale owa kulka okazała się małym biegającym po samolocie pieskiem. Pierwszy raz spotkałem w samolocie psa, Zawsze podróżują w luku bagażowym w klatce.

Lotnisko i stolica pokazały już oblicze tego kraju. Biedniutko tu. Nawet pięciogwiazdkowy hotel Carlton, w którym spędziliśmy dzisiejszą noc, odbiega od standardów światowych. Już kiedyś spaliśmy w hotelu tej sieci w Singapurze i różnica jest duża. Najgorsze, że jest tu bardzo mało bankomatów, a ten hotelowy trzy razy moją kartą pomieszał, ale pieniędzy nie wypluł. Czy obciążył kartę – nie wiem. Na lotnisku odprawa trwała około godziny i w sumie przeszliśmy przez pasmo kontroli składające się z ośmiu stanowisk. Dzisiaj jedziemy do miejscowości jakiejś na A, ale tutaj co druga jest na A. Mamy krótki tour po mieście, a następnie zaczynamy odwiedzać lasy. Późnym popołudniem mamy dojechać na miejsce noclegu i po zmierzchu idziemy do dżungli tropić lemury i kameleony. Jutro wracamy do hotelu w Antananarivo na jedną noc (będzie znowu Internet) i potem już ruszamy w dłuższą wyprawę. Może mała ciekawostka na koniec dzisiejszej relacji: Wszyscy faceci mają imiona zaczynające się na „Ra”, na przykład Raul, Raschid itp. I jeszcze jedno nas zaskoczyło. Stolica nocą była prawie całkiem zaciemniona. Jak na wojnie. Widać krucho tu z prądem. Jedynie okolica hotelu rozbłyskała licznymi światłami.

1

Poranny kontakt z Madagaskarem rozpoczęliśmy od widoku z okna। Dostrzec można było zarówno nowoczesne budynki jak i slamsy। Ludzie poruszali się całkiem żwawo trasportując wszelakie dobra … na głowie। Jeden niósł 10 krzeseł, inny trzy fotele i ławkę. Miski, tobołki i wiadra na głowie – to prawie standard. Po śniadaniu ruszyliśmy w naszą podróż. Mamy swojego kierowcę, przewodniczkę i dziewięcioosobowego japońskiego busa (na tą czwórkę) do własnego użytku. W Antananarivo nie ma zbyt wielu zabytków, to też kontakt z miastem rozpoczęliśmy od odwiedzenia centrum handlowego. Owo centrum, to nic innego jak biedne budki wzdłuż ulicy wypchane towarem i całymi Malgaskimi rodzinami uprawiającymi kupiectwo. Warunki w jakich sprzedaje się mięso są niezwykłe. To, że brudno, to pół biedy, ale to wszystko leży cały dzień na słońcu. Te bardziej wypasione sklepy mięsne mają machacza. Machacz to człowiek, który macha gazetą i odgania insekty. Smród, bród. Nie znają lodówek, zatem aż strach pomyśleć jak stare jest to mięso. Otóż nie. Jest zawsze świeże. Tubylcy przywożą mięsko zaraz po uboju i do wieczora je sprzedają w całości. Jak to robią? Działa marketing. Wieczorne opusty sprawiają, że lokalne restauracyjki i imbisy wykupują wszystko. To działa jak giełda. Cena spada aż wszystko znajdzie swoich nabywców. Także w lokalach jada się mięsko leżące minimum kilkanaście godzin na słońcu, trochę popodgryzane przez muchy. Są różne stoiska specjalistyczne. Oczywiście dużo z żywnością nieprzetworzoną, ale także jadło gotowe do spożycia i liczne działy przemysłowe. Na przykład sklep specjalistyczny z maszynkami do gotowania zasilanymi węglem drzewnym. Węgiel drzewny to tutaj podstawowa gałąź przemysłu. Malgasze żywią się głównie ryżem z dodatkiem ryby lub mięsa (3 x dziennie). No ale trzeba to jakoś ugotować. Dlatego też posiedli sztukę wyrobu węgla drzewnego i w ten sposób wycięli ¾ lasów Madagaskarskich. Całe szczęście, że ktoś się w końcu opamiętał i zamienił pozostałe lasy w parki i rezerwaty. Teraz naród musi sadzić lasy eukaliptusowe i z tego drewna wyrabia owy węgiel. Ryż sami uprawiają, a koło domu latają kóry, lub zebu. I to oprócz owoców całe menu malgaskie. Ludzie mieszkają w samodzielnie wykonanych chatkach. Bliżej stolicy są liczne murowane, piętrowe z balkonem. Co prawda nie mają szyb w oknach, i wody, ale przypominają domy. Dalej od dużych miast budulcem jest glina, deski lub patyki. Odwiedziliśmy jedną wioskę i za pieniądze pozwolono nam wejść nawet do domu. Bidniutko. Gotuje się niemal na ziemi. Za szafę ubraniową służy półeczka zrobiona z patyków. Łóżka, to takie małe barłogi. Do tego kilka krzeseł. Ot cały dom. Oczywiście nie ma tu lodówki, telewizora, prądu, wody, toalety… Po zwiedzeniu domu dałem dwa euro. Zobaczyły to sąsiadki i wszystkie wyły ze śmiechu. Co za szczęście ich spotkało. Taki bogaty wazaha (biały człowiek) ich odwiedził. A jaki chojny był. Dowiedzieliśmy się potem, że dwa euro może zarobić malgasz w dwa dni, pod warunkiem, że miałby pracę, a tej praktycznie nie ma. Obiad zjedliśmy w … chińskiej restauracji. Przed wieloma laty przywieziono w region spożywania naszego obiadu ludzi z Indochin do zbudowania kolei. No i w ten sposób kuchnia tego regionu cały czas ma smaki chińskie. Po zasłużonym obiadku jechaliśmy dalej. Na drodze spotkaliśmy swojego pierwszego kameleona. Sierota stała w miejscu pochylając się rytmicznie, to w przód, to w tył i nie uciekała. Wzięliśmy go zatem na ręce i trochę się z nim pobawiliśmy. Świetne zwierzątko. Popoludniem dojechaliśmy do naszego celu. Ostatni odcinek pokonaliśmy bitymi drogami, aby dojechać w sam środek Dżungli (lasu deszczowego). Tam też znajduje się lodgea, w której nocowaliśmy. Dostaliśmy mały domek z werandą i światłem na zewnątrz. To światło jest bardzo ważne, bo wabi ciekawe insekty nocą. Po zakwaterowaniu poszliśmy do lasu na lemurki. Niesamowite zwierzaki. Te mieszkające niedaleko naszego obozowiska przyzwyczajone są do obcowania z ludźmi. Widzieliśmy cztery gatunki. Bambusowego, sifakę i dwóch pozostałych nazw nie pamiętam. Najlepszy był sifaka. Karmi się je wydłubanymi kawałkami bananów. Zawsze się człowiek ubabra tym, ale sifaka nie głupi lemurek. Jak wysunąłem rękę z bananem, to złapał mnie za nadgarstek, przyciągnął moją dłoń do swojej mordki zjadł bananka i odsunął moją rękę. Nie ubabrał się. Wszystko to robił z bardzo wielką gracją, powoli, niemal majestatycznie. Inne lemurki już nie były takie grzeczne. Chodziły po nas jak po drzewie. Po głowie, rękach, ramionach. Po kilka na raz. Po lemurkach poszliśmy podejrzeć dziko żyjące krokodyle nad rzeką, zniewolone fosy (te które na filmie Madagaskar chciały zjadać lemurki), węże boa, żółwie, ptactwo i inne.Jest już ciemno i mieszkamy dzisiaj w samej dżungli w bungalowie (cywilizowanym z prądem). Ale hałas w dżungli nocą jest niesamowity. Cała zwierzyna musi się wydzierać. Przed zmrokiem Basia znalazła motyla na drzewku, gigantyczny, największy na świecie motyl „kometa”. Piękny z bardzo długim trenem. Po zmroku udajemy się na nocną wyprawę do dżungli. No dobra. Już wróciliśmy. Lało jak cholera, ale co się dziwić skoro to las deszczowy. Za dużo nie widzieliśmy. Małe kameleony wielkości kilku centymetrów, jakieś lemurki mysie, ale daleko na drzewach. I tyle. Po powrocie byliśmy ciekawi jakie insekty przyciągnęła nasz lampa przed bungalowem. Wiele różnych ciem, pięknie ubarwionych, a poza tym szara modliszka. Wspaniały owad. Jedyna istotka na świecie, która może kręcić dookoła głową. Arkady Fiedler opisywał w swojej książce kiedyś modliszkę i pająka. Ów pająk złapał w swoje sidła modliszkę i ta omotana uwolniła łapy. Pająk obchodził ją dookoła, a ona kręciła swoim łbem patrząc wciąż na niego i modlącymi łapkami odganiała go. Trwało to dość długo. Pająk nie mogąc jej pokonać, w pewnym momencie zrezygnował i uczepiwszy się pajęczyny zaczął ją potrząsać uwalniając tym samym modliszkę. Trafiło na siebie dwóch godnych przeciwników. Nasza modliszka pozował do zdjęć, ale tylko na świecącej lampie, co znacznie utrudniało fotografowanie. W końcu poszliśmy spać. Nazajutrz zjedliśmy śniadanko i wyruszyliśmy do dżungli szukać największego żyjącego lemura – INDRI. Po półtorej godzinie go znaleźliśmy. Wspaniały, podobny trochę do koali. Najlepszy jednak jest sposób ich porozumiewania się. To bardzo głośne krzyki. Wspaniałe. Ponadto znależliśmy trochę insektów. Między innymi zieloną kólkę wielkości śliwki. Normalna kulka, ale wystarczy ją położyć na ziemi, aby się rozwinęła i zmienia się w ogromnego ni to żuka, ni skolopendrę. Nasz niestety był zdefektowany i się nie chciał rozprostować. Ciągle natomiast nie udaje mi się spotkać robaka żyrafy. Ale tak łatwo się nie poddam. Jak go znajdę i sfotografuję, to zrozumiecie dlaczego go szukam. Jest świetny. Po wyprawie w dżungli udaliśmy się z powrotem do stolicy. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze jedną wioskę Betsimisaraków. Bida straszna. I takie brudne dzieci. Na dzisiaj to chyba już koniec atrakcji. Wieczorkiem pójdziemy może do miasta, ale już wiem, że będziemy się żle w nim czuli, gdyż będziemy jedynymi wazaho. Nie ma tutaj w ogóle białych. Jedyny wyjątek stanowią najlepsze hotele. Od jutra zaczynamy wyprawę do Toliary, miasta na zachodzie wyspy. Dojedziemy tam za jakiś pięć dni, odwiedzając po drodze różne rezerwaty. Do usłyszenia. Tfu! Do przeczytania.

No i jeszcze raz wracam do pisania. Obiad zjedliśmy w typowej malgaskiej restauracji. To może za dużo powiedziane restauracja. Dania po 1 euro, przyrządzone średnio smacznie, ale najeść się można. Po obiedzie udaliśmy się do rezerwatu kameleonów. No i zobzczyliśmy ich całą plejadę. Fotki przesyłam w osobnym mailu. Nie mieliśmy pojęcia, że jest ich aż tyle gatunków. Są piękne i można się z nimi do woli bawić. Bardzo przyjazne zwierzątka. Przed wieczorem odwiedziliśmy jeszcze supermarket, to znaczy sklep raczej dla białych i bogatych ciemnych. Kolacja w Carlton hotelu bardzo smaczna i po niej kasyno. Kupiliśmy 400 żetonów, a wygraliśmy 1200. To Basia rozbiła bank, ale mówi że tylko pociągła. Tym razem już cześć. Jesteśmy w hotelu z netem i wysyłam już zaraz tą wiadomość.


I to na dzisiaj koniec bloga sprzed lat. Jutro druga część.
Pozfdrówki
Piotr i Basia
PS. Celowo nie zamieszczam zdjęć, bo fotki będą bieżące. Ale dopiero za kilka dni, kiedy dolecimy. I jak będzie wystarczający do tego internet.

Brak komentarzy: