środa, 12 listopada 2014

Ifaty


No i w końcu jesteśmy na miejscu. Trochę zmęczeni. Dolecieliśmy o 22.00 czasu polskiego czyli o 24.00 lokalnego. W hotelu byliśmy o 1.30, a o 4.50 pobudka i lot do Ifatów, czyli na południowy zachód nad ocean. Dorotka nie zasnęła, a my zamknęliśmy oczy na może trzy godziny. A na miejscu – RAJ. I w przenośni i naprawdę. Tak nazywa się miejsce, gdzie śpimy. Domki nad oceanem. Jeden z nich jest nasz. Domek na 4 osoby – dwa apartamenty piętrowe dwuosobowe. Na dole pokój dzienny i łazienka, na górze sypialnia. Bez telewizora i klimatyzacji, ale na wydmie nad samym oceanem. Jest cudownie. Pionowe żaluzje w domku co prawda mają szpary szerokości takiej, że wąż bez problemu sobie może wpełznąć, czy też odwiedzić nasz może nawet mały ssak, ale mamy moskitierę. Przedpołudnie spędziliśmy na plaży. Poddaliśmy się masażom wykonanym przez miejscowe kobiety. Żadne tam SPA hotelowe. Potem obdarowaliśmy lokalne dzieciaki zeszytami, kredkami i cukierkami. A one nam się odwdzięczyły śpiewem i wesołymi rozmowami. Bieda tu okropna. W miastach jeszcze jakoś żyją, ale poza nimi tylko w domkach z patyków i trzciny, bez prądu, wody, gazu i kanalizacji. Ale ludzie są uśmiechnięci i bardzo życzliwi. Białych nie ma tu poza bardzo nielicznymi turystami w ogóle. Obiad zjedliśmy w hotelowej restauracji. Jeśli w ogóle można to nazwać hotelem. Na wydmie jest około 20 apartamentów i centralnie umieszczona jest recepcja, basen i restauracja. Oprócz wielu przysmaków Basia odważyła się zjeść świeże morskie kolczatki wielkości jabłka każda. Jeszcze żyły. Co prawda były wypatroszone, ale kolce wciąż się żwawo ruszały. Łyżką należało wyjadać coś przypominającego gęstą maź. Ale było smaczne. Natomiast widok dziesięciu ruszających się na talerzu wielkich morskich żyjątek był niesamowity. Tutaj spędzimy trzy noce i według planu mamy się byczyć. Oczywiście nie damy rady i już od jutra ruszamy eksplorować okoliczne wioski. Na końcu wrzucę jeszcze czwartą część wyprawy sprzed sześciu laty. To już ostatnia wrzutka. Potem będziemy już tylko na bieżąco.








Panie sprzedają kurczaki




Lokalna restauracja


Mangowo


Droga narodowa z Ifatów do Morondavy. Czas przejazdu 2 dni. Też pojedziemy, ale na raty.


PKS




A to jest dom w elementach. Cena 10 euro.


Domy już złożone














No jeszcze obiecany ostatni wpis ze starego bloga:

Rano o siódmej wyjechaliśmy do lasu Kindry. To tym razem suchy las. Jechaliśmy ponad 3 godziny. Drogi tragedia. Jedna główna przez miasto była kiedyś asfaltowa, ale teraz dziury są co 5 – 10 metrów głębokie nieraz na pół metra. Te 3 godziny to jakieś 50 – 60 km. Większość bitymi dziurawymi. W komforcie nie pomógł nawet samochód terenowy 4WD. Wytrzepało nas niemiłosiernie. Las ten położony jest z dala od jakichkolwiek osad. Po drodze napotkaliśmy piękne baobaby. Ktoś kiedyś powiedział o Alei baobabów, że patrząc na nie czeka się tylko na pojawienie dinozaura. Baobaby to takie drzewa, które diabeł wyrwał z ziemi i powsadzał korzeniami do góry, aby mieć trochę zieleni w piekle. Są potężne, monumentalne, grube, wysokie i niesamowicie piękne. Sami oceńcie na zdjęciach.


W lesie Kindry znajduje się stacja badawcza prowadzona przez Niemców. To nie znaczy, że mają tam luksusy. Domki z desek w środku dżungli, mały agregat, i woda dowożona codziennie na miejsce. Dzicz. Przy tym miejscowi zrobili „restaurację”. W domku tubylczym coś pichcą, a pod daszkiem ustawili stoły. Wybudowali też dla odważnych bungalowy. Stęchlizna, w środku łóżko, stolik i świeczka. Koniec. Wychodki z dziurą w podłodze 20 metrów za domkiem. Śpi się w towarzystwie lizardów (wielkie jaszczury), węży, iguan, lemurów. Na pewno nocą domki odwiedzają. Niemniej jednak to piękne miejsce i chyba warto się tam przespać. My zaryzykowaliśmy tylko obiad.



Przez las poprowadził nas tubylec. Wyprawa trwała ponad dwie godziny i była całkiem obfita w napotkaną zwierzynę. Węże (kilka gatunków), lizardy, iguany, kameleony, gigantyczne karaluchy, lemury (po raz pierwszy też biały sifaka), skorpiony, ptaki itp. Krokodyle spały w rzece, więc z nimi kontaktu nie mieliśmy. Oczywiście też masa insektów i motyli, a poza tym rośliny, kwiaty. No i nadszedł czas powrotu. Droga do hotelu była nieco dłuższa, bo pojechaliśmy zobaczyć jeszcze zakochane baobaby. Cztery godziny jazdy. To była naprawdę ciężka przeprawa. Wyobrażacie sobie miasto 100 – 300 tysięcy mieszkańców, czyli co najmniej taka Zielona Góra (lub Gorzów, aby kogoś nie obrazić), bez jednej normalnej drogi asfaltowej, brukowej lub jakkolwiek utwardzonej.



Internet mam tylko dzięki uprzejmości jakiegoś Francuza, który mi użyczył swoich haseł, abym mógł się dopiąć do jego sieci. Nie wiem kto to i skąd ma neta, ale w biurze jest dwóch białych i kilku czarnych. Może jakaś ekspedycja. Ważne, że go mam.



Bieda tutejsza nas przeraża. Basia się dzisiaj załamała. Nie opiszę wam tego, bo się nie da. Ludzie! K…a wy żyjecie w niespotykanym luksusie! Nie, nie będę o tym pisał, bo się nie uda. Nie ma murzynka Bambo z czytanki.. Jest nędza. Siedzą cały dzień na ziemi w brudnych ciuchach, czasem zjedzą miskę ryżu, srają gdzie się da, nie myją się i mieszkają w domkach z gliny lub desek. To wszystko. Dzieci mają tylko jedną atrakcję – szkołę. Piłka to szmacianka i na bosaka… Zabawek brak, prądu brak, wody brak, lekarza brak, wszystkiego brak. I to nie w buszu, ale w mieście też. Ludzie tylko handlują. W innych regionach jeszcze coś uprawiają, ale tu tylko handlują. Przepraszam – chowają jeszcze zebu i kury. A jak na złość w lesie nie ma saren, dzików i jeleni. Ale są ryby. I jesteśmy uratowani. Naprawdę samym widokiem można się załamać. Gdy wyszliśmy na plażę zaskoczyła nas ilość kup przy wodzie. Tak, tak – kup. Myślimy sobie – jakieś zwierzątka zrobiły. Ale nie. Wyglądają na ludzkie. Przyczailiśmy się, a tu tubylec, jak szedł tak kucnął walnął i poszedł dalej. Przypływy i odpływy sprawiają, że morze wszystko do rana posprząta, ale już wieczorem trzeba bardzo uważać, aby nie wdepnąć. Odpływy są niesamowite. Nocą morze cofa się o ponad 500 metrów. Idąc wtedy po osuszonym miejscu z latarką, wystarczy zaświecić krabowi w oczy i już się nie ruszy. Stoi jak zabity. To chyba najprostszy sposób łapania krabów. Ale one są niesmaczne. Lepsze są te z lasów mangrowych.



Mało jeszcze pisałem o grobach i pochówku. Różnie to bywa w zależności od regionu. Lud którego nazwy nie pamiętam, ma piękne groby, wymalowane z całą historią życia zmarłego. Do grobów nie można za blisko podchodzić. Przewodniczka w ogóle nie chciała podejść. Grób, a raczej grobowiec pełen jest rzeźb, czaszek zebu (informujących, że je posiadał), malunków. To plemię posiada bardzo małe i nędzne domy, ale przepiękne murowane grobowce. Jak pan umiera, to się schodzi cała wieś, zabija zebu zmarłego i święto trwa aż wszystko zjedzą suto zakrapiając rumem. Plemię Bara chowa swoich zmarłych przysypując kamieniami na kilka lat, a następnie odgrzebuje, chowa do trumny (jak bogaty był to do metalowej malowanej (blaszanego pudła) i wtedy ową trumnę chowa się w jakiejś grocie wysoko w górach, tak aby nikt już zmarłemu nie przeszkadzał. Dzisiaj natomiast napotkaliśmy grobowiec ludu Sakalawa. Jest on rzeźbiony z drewna i rzeźby te przedstawiają scenki erotyczne.

2 komentarze:

KlasterTurystyczny pisze...

Wspaniała fotorelacja. Zazdroszczę podróży - na pewno niezapomniane przygoda :)

Anonimowy pisze...

Jestem po szczegółowej lekturze i kilkakrotnym oglądaniu zdjęć. Będę Wam kibicować czytając blog i podziwiając fotki. Serdecznie Was pozdrawiam, a w szczególności moją kochaną Dorotkę.Genevieve