wtorek, 16 stycznia 2018

Wyprawa


Wczorajszy dzień był totalnym wariactwem. Postanowiliśmy pójść pieszo dookoła wyspy. Prawie dookoła, bo omijaliśmy odcinek, który pokonaliśmy poprzedniego dnia. Droga planowana to ponad 13 km. Tak mniej więcej według mapy. Ale na przykład w gogle map drogi tej nie było. To znaczy nie było fragmentu około 3,5 km. Jednak w necie wyczytałem, że da się ponoć przejść. Basia raczej nie chciała ryzykować. Ale ja w internecie znalazłem mapkę z wytyczonym szklakiem. Udało mi się przekonać żonkę, że z gps-em damy radę. A jak będzie problem, to najwyżej zawrócimy. Niestety wcześniej Basia czytając czyjegoś bloga natknęła się na wiadomość, że to nie najlepsza opcja i że już nie raz ludzie tam zabłądzili i ponoć źle się to dla nich skończyło. Mnie to nie przekonywało, bo przecież my mamy dobrą kondycję i już nie na takich wyprawach bywaliśmy. No to w drogę. Pierwsze 5 km to sielanka. Co prawda kilometr był przez dżunglę, ale były tam drogi. Świadomość, że ponoć nie ma niebezpiecznych zwierząt i owadów, dodawała nam otuchy. I tak doszliśmy do brzegu oceanu. Plaże piękne, ludzi mało. Kąpać się nie wolno, o czym informowały liczne tablice. Także na mapkach były rysunki przekreślonego pływaka. Prądy morskie od strony wschodniej są tak niebezpieczne, że tylko surferzy mogą wchodzić do wody. Na plaży była knajpka, więc wypiłem piwko i dalej w drogę. Musieliśmy przejść przez trzy plaże. Ale droga od plaży do plaży wiodła przez dżunglę stromymi zboczami, bo w wodzie były te piękne granitowe skały. Początkowo ścieżki wiodły wśród płaskiego terenu i były dobrze wydeptane. Im dalej, tym było gorzej. W końcu ścieżek nie było, i poruszaliśmy się tylko na podstawie wskazań gps. Nasza trasa zmieniła się w spinaczkę górską poprzez gęstą dżunglę. Ja miałem buty, a Basia sandałki trekkingowe. Problem w tym, że w jednym jej strzelił pasek i bucik zmienił się w klapek. Ostatni odcinek miał zaledwie 450 metrów. Skoro już przeszliśmy 3 km tym górskim szlakiem, to końcówka nie powinna była stanowić problemu. Na znalezionej mapce był napis white arrow. I faktycznie znaleźliśmy na kilku skałach rysunek białej strzały. Ale przejście stawało się coraz bardziej karkołomne. Strzałki się skończyły i zaczęliśmy błądzić. Kilka razy zawracaliśmy. Do celu pozostało 95 metrów. Wspiąłem się na jakieś skały i zobaczyłem, że jest możliwość przejścia przez jakąś lukę pomiędzy tymi kamolami. Tworzyły rodzaj tunelu. Ale trzeba by było się czołgać i nie wiadomo co jest dalej. Nie odważyliśmy się, bo nie wiadomo było czy to coś pomoże w naszym problemie, czy też przysporzy nowych. Byliśmy bardzo zmęczeni. Mogliśmy też zawrócić, ale te 3 kilometry do najbliższej cywilizacji zajęłyby nam jakieś 1,5 godziny. Gdyby był jakiś znak, czy choćby śmieci zostawione przez ludzi, to może byśmy się odważyli brnąć dalej. Ale nic nie wskazywało na to, aby ktoś z ludzi się już tu znalazł. Temperatura odczuwalna w cieniu była 36 stopni, a my od godziny nie mieliśmy żadnego płynu. Nogi już bardzo bolały. Nawet przestałem od jakiegoś czasu robić zdjęcia. GPS w gęstym lesie wariował i stał się mało przydatny. Aby z niego skorzystać musiałem szukać w drzewostanie jakiegoś okna na niebo. Zawróciliśmy nieco i zobaczyliśmy możliwe zejście na brzeg. Co prawda nadal były skały w wodzie, ale był też pas rafy koralowej o szerokości kilkudziesięciu metrów. To powodowało, że fale załamywały się wcześniej i można było się pokusić o przejście płytką wodą. Tak też zrobiliśmy. Zbocze było mocno porośnięte i Basia mi zabroniła schodzić, bo nie było widać gruntu pod roślinnością. Ale nie mieliśmy innego wyjścia. I udało się. Doszliśmy do wody. Pozostało około 200 metrów przejścia po rafie. I szczęśliwie pokonaliśmy ten odcinek nabywając kolejnych ran na nogach. Po 500 metrach była restauracja, gdzie wciągnąłem od ręki 3 piwa i zjedliśmy przepyszny obiad z owoców morza. Było już dobrze i tylko 3,7 km drogi do hotelu. Tego dnia smartfon pokazał, że przeszedłem 19 kilometrów. Zdjęcia z tej wyprawy są, ale tylko do momentu pierwszej paniki. Potem o aparacie zapomniałem. Teraz siedzę i piszę o 5.00 rano. Od dwóch godzin nie mogę spać. Chyba za dużo wrażeń J. Kolejność zdjęć przypadkowa. Nie mam czasu je układać. Zaraz 6.00 i chcę jeszcze iść pospać :-).















Pająki czasem żyją w wielkich skupiskach. Nie zauważyliśmy aby ludzie je tępili. Często mają swoje sieci przy domostwach.



















I zaczyna się nasza droga.




















I koniec drogi.




Te zwierzaki dziko żyjące dają wiele radości.


















Dzisiaj przemieszczamy się na wyspę Praslin, gdzie będziemy 7 dni. Naraźki.

2 komentarze:

Magdalena Nowacka pisze...

Podziwiam! Ja bym sie chyba nie odważyła, podziwiam. 3cia fotka od dołu.. bajka!!!
Ciekawa jestem czy rzeczywiście nie ma tam zwierząt, których trzeba by się bać skoro teren jest tak bogaty w roślinność.

Anonimowy pisze...

Zgadzam sie z Magda w 100%, zdjecie bajka a co do tych nieistniejacych zwierzat, hmm lepiej trzymac sie tej wersji :)
Pieknie tam jest, Zycze udanego wypoczynku.
ps. piasek jest mialki i bialy jak cukier puder?
usciski Danusia