poniedziałek, 15 stycznia 2018

Ance Source d'Argent

Ance Source d'Argent to ponoć  najpiękniejsza plaża na świecie. Widzieliśmy już ich wiele, ale chyba rzeczywiście ta jest nr 1. Z racji na zakwasy zdecydowaliśmy się jednak na wyprawę rowerowo - pieszą. Ale rowery zniszczone, stare, niewygodne. Gdybym miał taki w domu, to chyba bym na niego nie wsiadł. Teraz widzę jak duże znaczenie ma sprzęt. Tym tutaj się można tylko przemieszczać, bez przyjemności z jazdy. Ale najpierw muszelki z przedwczorajszej wyprawy.













Tradycyjnie parę roślinek.



Starfruity rosną, spadaj a i gniją pod drzewami jak nasze jabłka.








Jakby ktoś nie widział, to jest to plantacja wanilii.




Odwiedziliśmy też stare żółwie. Tu żyją za murkiem, ale na wyspie są też dziko żyjące. Tylko trzeba uważać na palce, bo siła szczęk wystarczająca jest do zmiażdżenia paluszka. Gady niby leniwe, ale kopulują na okrągło wydając dźwięki podobne do wczorajszego niedźwiedzia.











No i słynna plaża. Jest dość długa i pełno tu zakamarków. Nie było problemu aby znaleźć dla siebie jakąś małą lub nawet dużą plażkę na wyłączność. Formacje granitowe cudowne. Zdjęcia średniawe, bo miałem źle ustawiony aparat i fotki nie oddają rzeczywistych kolorów.



















Reklama musi być!







Piknik na plaży. Połakomiłem się na trzy porcje. Zjedliśmy niecałe dwie.




Jeszcze czasem w warunkach domowych tubylcy zajmują się wyrobem oleju z palm kokosowych. 


Skoro piknik ze styropianów, to dla równowagi kolacja z wyższej póły.




Ten deser był najlepszym jaki w życiu jadłem.


A dziś w planie wyprawa piesza w drugą stronę wyspy. Przed nami może paręnaście kilometrów. To mniej skomercjalizowana część wyspy. Kawałek jej już poznaliśmy przedwczoraj. Dziś idziemy dalej. Ogólnie wyspa dość ekologiczna. Wszyscy na rowerach, a jeśli chodzi o pojazdy, to głownie elektryczne. Spalinowych motocykli i motorowerów nie ma w ogóle. Ceny w sklepach nieco wyższe jak u nas. Natomiast punkty zbiorowego żywienia dzielą się na lokalne "take away" i na restauracje. W knajpkach na wynos (można też zjeść na miejscu) cena pojedynczego dania to około 50 rupii (paręnaście złotych), w restauracjach przekąski zaczynają się od około 170 rupii (50 zł) poprzez dania główne po 250 - 450 (65-120 zł). Cena talerza owoców morza waha się od 350 - 1700 rupii (75 do 440 zł) w zależności od standardu restauracji. Czyli jest dość drogo. Optymalnie jest zjeść obiad w "take away", a kolację w średniej restauracji. Są dostępne wszelkie mięsa, ale królują owoce morza. Kalmary, ośmiornice, ryby, krewetki. Podawane na surowo, z grilla i smażone. Wiele jest też sałatek z tym co wyławiają z wody. Sałatki przepyszne. Porcje na ogół (za wyjątkiem super restauracji) dość duże. Raczej nie do zjedzenia w całości. Alkoholi tu nie brakuje. Piwo w sklepie 6,5 zł, w restauracjach 15. Wino w sklepie od około 30 zł, w knajpach od 150 za butelkę. Wszystko musi tu dolecieć samolotem, lub przypłynąć statkiem. Stąd te wysokie ceny. Ale dlaczego tak drogie są owoce morza? Tego nie rozumiemy. W internecie wyczytałem, że najtańszy pobyt na tych pięknych wyspach można spędzić wydając wraz z przelotami, spaniem i jedzeniem około 5500 złotych. Oczywiście jest to low budget z noclegami w tak zwanych tu self catering, czyli mieszkając u rodziny z dostępem do kuchni. Wiem też, że w najdroższej znanej mi opcji jest to około 20.000 złotych za noc na prywatnej wyspie. Co ciekawe, nie ma tu żadnych naciągaczy. Nie namawiają na wycieczki, restauracje, wypożyczenie roweru, wymianę pieniędzy, nie zapraszają do sklepów, nie żebrzą... Jakbyśmy byli dla nich niewidzialni. Ludzie uprzejmi, ale nie wylewni. Panowie z reguły szczupli, panie od wieku przedśredniego otyłe. Faceci często z dredami i schowanymi pod niby czapkami włosami (trochę jak małe turbany). Jest bardzo bezpiecznie i można wszędzie wejść bez obaw, że ktoś kogoś skądś przegoni. Rękodzielnictwo raczej nie powala, choć zdarzają się czasem w hotelach jakieś perełki lub dzieła sztuki z muszli, kamieni, patyków czy szkła. Psów niewiele, ale bardzo radosne skłonne do zabawy. Koty nieliczne. Próbowałem wczoraj snurkowania i nie warte było zachodu. Pewnie należy popłynąć na jakąś mniejszą wysepkę (co z` pewnością uczynimy). Jedyną radością w wodzie była chwila gdy na moment przystanąłem. Coś zaczęło mnie łaskotać po nogach i brzuchu. Zanurzyłem głowę w masce. Było to piękne rybki w paseczki, usiłujące mnie podskubywać. Na twarzy pojawił się wielki banan :-). No to naraźki.





1 komentarz:

Magdalena Nowacka pisze...

Fotka mamy wcisnietej w skały boska!! Twoje tato jak "dzwigasz" glaz tez super! Fajny pomysl z tym podzialem knajp.