niedziela, 14 stycznia 2018

Msza, deszcz i spacer.

Trochę odespaliśmy zarwaną podróżą noc i rano po śniadaniu poszliśmy pieszo do odległego o około 1,5 kilometra kościoła. W wejściu przywitało nas uściskiem dłoni trzech ministrantów. Kościół bardzo duży, ale wypełniony może w 1/3. Msza w niedzielę jest tylko jedna. Tutejsze obrzędy nie przypominały dokładnie tych z naszej części świata. Było bardzo radośnie. Śpiewom towarzyszyła muzyka z keyboardu wygrywającego podkład muzyczny wraz z instrumentami perkusyjnymi. Śpiew niczym z amerykańskich kościołów. Całość trwała ponad 1,5 h. Zaraz po wejściu księdza do świątyni, wierni witali się uściskiem ręki z sąsiadami. Kazanie było długie i języka kreolskiego, w którym to msza była prowadzona, nie rozumieliśmy. Kazanie to trwało ponad pół godziny. Komunia rozdawana na rękę i ci którzy nie przyjmowali chleba podchodzili do księdza celem błogosławieństwa. Kapłan kładł swoje dłonie na głowie wiernego i wykonywał na czole znak krzyża wypowiadając coś w swoim języku. Po mszy ksiądz poprosił do siebie osoby, które obchodziły urodziny i odśpiewano im życzenia, po których otrzymali specjalne długie błogosławieństwo. Oczywiście jak to bywa w wielu południowych krajach (ale nie tylko) po mszy ksiądz żegnał się z każdym wiernym przed bramą kościoła poprzez podanie mu ręki.  Ciekawostką były mieszkające w świątyni gołębie, które posrywały sobie gdzie popadnie. Wszyscy mieszkańcy odświętnie ubrani. 98% czarnych. Wracaliśmy spacerkiem i dopadł nas deszcz. Do najbliższego daszku mieliśmy jakieś 100 metrów, ale jak do niego doszliśmy to stwierdziliśmy tylko, że nie ma sensu kryć się przed deszczem, bo tak zmokliśmy, że nic by już chowanie się przed opadem nie dało. I wracaliśmy w deszczu ku uciesze pochowanych tubylców. Już w hotelu wylewaliśmy z butów wodę i wykręcaliśmy nawet przemoczone majtki.




Owoców tu nie brakuje


Także owoców morza.


Dla chętnych serwują nietoperze w curry. Basia chciała zamówić, ale jej skutecznie obrzydziłem. Przepraszam Basiu!


Karakany większe od naszych. Mało go nie nadepnąłem. A wtedy byłaby szansa przywieźć do Polski jego jajeczka w protektorach butów. I mielibyśmy rasowe karakanki.


Krabów wszędzie mnóstwo. A jaka jest ich różnorodność? Od malutkich centymetrowych do potężnych wielkości dużego talerza. I w różnych kolorach, a nawet transparentne. Wieczorem przyglądaliśmy się jednemu ogromnemu. Oczy ma na antenkach. W gębie coś w rodzaju dwóch języków. Jak chce wzrok skierować w inną stronę aniżeli przed siebie, jednocześnie nie ruszając ciałem, to przecież nie może obrócić głowy, bo jej nie ma. No może nawet cały jest głową. Wtedy wyciąga ten niby jęzor po stronie ślepia, którym chce coś dostrzec i nim łapie antenkę z okiem i sobie kieruje to patrzałko gdzie akurat chce.



Ptaków masa. Są też rajskie. Ale upolować je aparatem nie jest łatwą sztuką.






.

Pustelniki na razie spotkaliśmy tylko dość duże. Na Malediwach są maleńkie. Można było w dłoni zmieścić dziesiątki. Tu mieści się w ręce tylko jeden.





Robiłem Basi zdjęcie. Nagle przestała pozować i coś mocno ją zaniepokoiło. Wśród szumu fal, jej ucho wyłapało straszny ryk jakiegoś zwierzęcia. Ja ją poganiałem do pozowania, a ona z każdym rykiem dochodzącym zza krzaków była coraz bardziej przerażona. W końcu rzuciła do mnie - przecież to może być niedźwiedź! Od tego momentu baliśmy się juz oboje. Oto nasz misio.


Ciekawostka! Ponoć na Seszelach nie ma niebezpiecznych zwierząt i owadów. Nikt nie może zrobić człowiekowi krzywdy. No może tylko zły pies. Oczywiście tylko na lądzie, bo w wodzie czyhają liczne niebezpieczeństwa. Nie ma też tropikalnych chorób.


Kwiaty urzekają nie na żarty. Spotykamy też wiele z nich po raz pierwszy.





Ciemne dzieci są piękne.



Po wyspie mieszkańcy (turyści też) poruszają się głównie rowerami. Każdy ma sklepowy koszyczek, który jest równie ważny jak siodełko lub kierownica. Jako, że wszędzie jest dość blisko (całą wyspę można objechać pokonując kilkanaście kilometrów) wybieramy jednak nogi. Wczoraj zrobiliśmy 16 km. Rowerem byłoby za szybko i nie zobaczylibyśmy wszystkiego tak jak na nogach. Niestety dziś mam zakwasy, a przed nami nie mniejszy chyba kilometraż.



My jesteśmy na niewielkiej (trzeciej pod względem wielkości) wyspie seszelskiej. Każdy słyszał o Seszelach i chyba podobnie jak i nam kojarzą się wszystkim z turystyką. Tymczasem na naszej wyspie są chyba tylko dwa ośrodki podobne do naszego. Poza tym są małe hoteliki i guest housy. Resortów brak. Przez to czujemy się tu lepiej, bo jest bardziej tubylczo. Nie twierdzę, że nie ma białasów, ale zdecydowanie większość stanowią miejscowi czarnoskórzy. A jak już trafiamy na białego, to ma się 20% szans, że to Polak. Dużo tu ludzi z naszego kraju. Widać wyspy popularne dla naszych krajan. Albo przyciągamy jakoś Polaków?






Zrobiliśmy sobie dłuższy spacer brzegiem. Było bardzo mało ludzi. Najczęściej plażki mieliśmy na wyłączność. Sami w tych pięknych miejscach. Rajsko. Tylko słoneczka było brak. Wystające z piasku kamienie z wielkim zdziwieniem nam się przyglądały.


Podobnie jak przerażone korzenie w przydrożnym hoteliku, w którym później zjedliśmy kolację. 









Niech Was nie zdziwią wystające z plecaka parasole. Mamy już doświadczenie :-).


Kamienie są ogromne. Zresztą poniżej porównajcie je do Basi.








Mini sesja Nowackiego.




A gdzie Basia?




Urwana dino-stopa.




Pada deszczyk, pada.


Dziś w planie mamy najpiękniejszą plażę świata. Naraźki.


1 komentarz:

Magdalena Nowacka pisze...

Pogoda widać ciut lepsza ;) jaka gwiazda na plazy!?! Idealnie się komponuje z tamtejszą naturą :) owocki bym wcinala chyba wiadrami!!