poniedziałek, 4 marca 2013

Dziwny dzień

W niedzielę ruszyliśmy w dalszą drogę. Tym razem naszym celem było miasto Loikaw położone na zagrożonych rozruchami terenach stanu Kayah. Turyści bez specjalnego pozwolenia nie mogą tutaj wjeżdżać. Na wjeździe do Kayah State są ustawione patrole wojska kontrolujące wszystkich chcących się tu dostać. My mieliśmy pozwolenie załatwione jeszcze w Polsce. Do Loikaw musieliśmy plecieć samolotem najpierw do Mandalay, a potem do Heho. W Heho odebrał nas kolejny przewodnik i czekała nas ośmiogodzinna droga samochodem po niezwykle dziurawych drogach o szerokości mieszczącej jedynie jeden pojazd. Ciekawie odbywa się mijanie dwóch samochodów. Oba jadą środkiem nie zwalniając, a kiedy już są dosłownie kilka metrów od siebie odskakują na bok jak zbliżające się dwa magnesy o tych samych ładunkach. Trochę więcej emocji to czasami dawało aniżeli górska kolejka w wesołym miasteczku. Kierowca ookazał się niezwykle szybki dowiózł nas w ciągu zaledwie 6 godzin.

Specjalna wiadomość dla Kaziczka! Wszystkiego najlepszego z okazji imienin!
Po drodze przewodnik zabrał nas do jaskini z... oczywiście posągami buddy. I nietoperzami
Niestety nie mogę zrobić tu fotek z cudnymi tarasami ryżowymni, bo jest pora sucha i wszystko jest szaro bure.
 
Czy ktoś z nas wpadł by na taki pomysł transportu czegokolwiek? A ten facet szedł sobie z jednej wioski do drugiej wioski.
Ciekawa sprawa. Drogi buduje się ręcznie. Po pierwsze trzeba wszystko wykorytować, potem nasypać kamieni i całość zalać smołą z beczki. Jedyna mechanizacja to walec, który to trochę wyrównuje. A gdzie ciekawostka? Większość prac oprócz smołowania wykonują... kobiety. Noszą urobek i kamienie. I to się chyba nazywa równouprawnienie :)
A że była wczoraj niedziela, to udało nam się odwiedzić kościół katolicki. W tym stanie katolicy stanowią aż 25%. W całym kraju zalewdwie 1,4%
Tak wyglądała Basia przy kolacji...
... a tak dzisiaj rano.
Od wieczora do rana kibelek odwiedziła ponad 10 razy. Zaaplikowałem jej stosowne leki i... jest lepiej. Na poranną wycieczkę pojechałem sam. Po południu jedziemy między innymi do długich szyi. Miasto to i cały region są bardzo biedne. Praktycznie nie ma tutaj turystów. Ale też dzięki temu mieszkańcy nie są nachalni. Zapytałem przewodnika co się stanie jak Basia ponownie będzie miała ochotę na załatwienie potrzeby fizjologicznej w trakcie popołudniowej podróży. Westchnął tylko i powiedział, że to nie będzie łatwe. Ale miejmy nadzieję, że już po chorobie.
A to widok z tarasu naszego domku hotelowego.
A to mozaika z... denek od butelek.
A to nasz domek w hotelu klasy turystycznej. I choć jest to nasz najgorszy hotel poczas tej wyprawy, to jest też najlepszym w tym stanie.
Bez Basi pojechałem z przewodnikiem na śniadanie do mnichów. Po drodze mijaliśmy procesję pogrzebową.
Bardzo dużo tutaj wojska i policji, których praktycznie nie spotykaliśmy w innych regionach.
Mnichów w tym klasztorze jest około 370. Właśnie idą na śniadanie.
A to ich obówie pozostawione przed wejściem do jadalni. Bardzo mi się to spodobało.
A tu japonki mnichów i jedne crocsy Pana Kierownika.
A to nasz przewodnik. Był mnichem przez dwa lata jako Novic i dwa lata jako dojrzały mężczyzna. Są tu dwa rodzaje klasztorów. W jednych mnisi się uczą, a w innych medytują.
Sąsiednia świątynia. Mamy tu przyjechać na zachód słońca.
 
Nawet sobie windę zbudowali. Ale strasznie się ta budowla nowoczesna gryzie z resztą.
 
Oczywiście jak tylko jest okazja trzeba iść obejrzeć lokalny market. Dzisiejszy dedykuję Robertowi, bo nie był ostatnio z wyluzowanymi i pewnie już nie pamięta jak tu fajnie.
Nasz przewodnik kupuje "szampon" od wyrabiaczek tego kosmetyku. Robią go z produktów, które znajdują się na stoliku.
A dla Sławka znowu żarełko.
 

Na tym kończę. Basia już od cztrech godzin nie odwiedziła przybytku z którym nie mogła rozstać się nocą.

Naraźki.


Przed poludniem padal deszcz i nie moglem powyzszcego bloga opublikowac, bo po deszczu... zwalnia internet. I tak z najszybszego neta w Birmie zrobil sie najwolniejszy. Po poludniu poszedlem na obiad do hotelowej restauracji. Wczesniej pytalem przewodnika gdzie jest w Loikaw najlepsza restauracja. Okazalo sie ze to wlasnie nasza hotelowa. Zatem zjadlem pyszny obiadek i... nastapila zmiana. Ja zaczalem latac do kibelka w tempie 5 razy na 30 minut, a Basia czuje sie juz dobrze. Po poludniu Basia pojechala zwiedzac atrakcje, a ja zostalem z kibelkiem. Nie rusze juz niczego do jedzenia w tym hotelu. Na szczescie jutro zmieniamy noclegownie. Juz mi nieco lepiej. Jeszcze dzisiaj sprobuje opublikowac ten wpis w nadziei na wysychajace po deszczu kable.

Naraźki

 

5 komentarzy:

Magdalena Nowacka pisze...

Na Wasze samopoczucie wpływa nie tylko jedzenie, ale klimat i specyficzna dla tego miejsca flora bakteryjna. Bądzcie dzielni i nie dajcie się biegunce ;)

Kat pisze...

uuuuuu...... ryz+woda przez pare dni. hehehe......sorry.buuuuziaki

Ania Bosak pisze...

Ja bym kupiła chętnie taki szampon, lubię naturalne kosmetyki. Może dobrze, że chociaż nie chorujecie równocześnie :)

Anonimowy pisze...

jak jesie takie kolacje to trzeba odpokutowac na kibelku ha ha ha

Anonimowy pisze...

Mam nadzieję, że już zdrowe macie brzuszki. W Indiach też kobiety budują drogi, nosząc na głowach materiały budowlane w pięknych kolorowych sari. Buziaki, Danusia.