wtorek, 18 stycznia 2011

Pożegnanie Buenos

Dzisiejszy dzień był dniem pełnego relaksu. Pojechaliśmy około 80 km za miasto do rancza gauchów.  Droga wiodła na północ, czyli tam, gdzie znajduje się wiele sypialni Buenos Aires i skąd ludzie jadą do pracy. Każdego dnia przemierza tę drogę 2 miliony ludzi. Nam oczywiście kojarzy się to z wielkimi korkami, ale nie tutaj. Nie wiem ile dróg przemieszcza tę hordę ludzi, ale ta, którą jechaliśmy w najwęższym miejscu miała pięć pasów w jednym kierunku, a rekord wraz ze zjazdami to 12. Powtarzam! - W jedną stronę! O korkach w ogóle nie ma mowy. Komunikacyjnie miasto jest rewelacyjnie rozwiązane. Poza tym jest metro, autobusy i pociągi. Drogi są bardzo dobrze utrzymane, kierowcy dość zdyscyplinowani, nie szaleją. A kto jeździ do pracy? Klasa średnia. Stanowi ona około 50 procent społeczeństwa. 10 procent to bogaci, a reszta to biedota. Biedota to nie tylko bezrobotni, Bezrobocie wynosi ponad 10%, ale wielu zatrudnionych zarabia poniżej minimum.  Nie brak tutaj faveli. Czasem wyglądają one jak opuszczone budowy, ale tak naprawdę mieszkają tam ludzie. Trochę nas dziwi fakt, że mogliby czasem posprzątać wokół swego domostwa, upiększyć je jakoś, czy też po prostu posprzątać. Niestety wrażenie robią okropne. Dzieci obowiązkowo muszą zaliczyć primery i secondary scholl. Służba zdrowia jest bezpłatna, ale tylko w podstawowym zakresie.  Ludzie w wolnym czasie spotykają się z przyjaciółmi i rodziną. Nie musi być to poprzedzone jakimikolwiek planami. Ot, wystarczy telefon i spotkanie gotowe. Wiele rodzin posiada… psa. Bardzo jest to widoczne na ulicach. Przeważnie rasowe wyprowadzane przez wyprowadza czy. Jeden człowiek od psów prowadzi ich często kilkanaście. I jest to masowe. Ponoć nieźle zarabiają. Wiele jest tutaj parków i skwerów, ale psiego gówniątka nie uświadczycie. W ogóle Argentyna to bardzo czysty kraj. Ceny są tu bardzo wysokie. Kulka lodów 14 złotych, piwo lub sałata w najprostszej knajpce – 20 złotych, dwie brzoskwinie 5 złotych. Na każdym kroku zaskakiwała nas drożyzna. Turyści w sklepach przeznaczonych dla nich, targować się nie mogą. No dobra. Teraz trochę o tym gdzie dzisiaj byliśmy. Wielu Gauchów (miejscowych kowbojów – żona Gaucha to China) dorabia sobie przyjmując w gościnę turystów. My właśnie skorzystaliśmy z takiej okazji, choć było to bardzo skomercjalizowane miejsce, co oczywiście nie do końca nas ucieszyło.  Przyjęto nas zakąską w postaci wspaniałych pierogów pieczonych nad ogniem z dodatkiem mięsa z wołu. Do tego oczywiście nieodłączne tu z posiłkiem wino. Później pojeździliśmy na koniach, zwiedziliśmy typowe przed laty domostwa Gauchów i przystąpiliśmy do obiadu. Wielkie żarcie, bo obiadem tego nazwać nie można. Najpierw cztery wspaniałe sałatki, potem kiełbaski, kaszaneczki, woły i kurczaki. Wszystko pieczone na ogniu. Bardzo smaczne. Tradycyjnie do tego wino lub piwo (piwo w butelkach litrowych). Na końcu deser. Posileni zasiedliśmy aby podziwiać tańce folkowe, muzykę i różne pokazy. Sami także poddaliśmy się muzyce i poszliśmy w tany. Na koniec czekał nas pokaz jeździectwa w wykonaniu tubylców. Trochę poprzepędzali koniki i rozpoczęli pokaz tradycyjnego sportu-zwyczaju, jakim jest łapanie zawieszonego na rzemieniu kółka wielkości pięciozłotówki za pomocą metalowego szpikulca w pełnym galopie. To sport narodowy. Zrobiło to na nas duże wrażenie. Basia dostała nawet w prezencie takie złowione kółeczko, ale nie za darmo, ale za pocałunek Gaucha. Po południu wróciliśmy do hotelu. Zrelaksowaliśmy się dodatkowo kilkoma partiami remika i poszliśmy połazić. Kolacji już nam się po tym obiedzie jeść za bardzo nie chciało, ale skosztowaliśmy sałatę i wyśmienite pierogi mięsne i serowe. Oczywiście nie mają one niczego wspólnego z polskimi pierogami, czy też ruskimi. Na zdjęciach macie też drzewo. Pisałem już o tych roślinkach przedwczoraj, ale się pomyliłem. Oczywiście dla męskiego audytorium nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, ale dla Pań sprostowuję: Nie chodziło o figowiec, ale o fikusowiec. Ten na fotkach ma około 50 metrów średnicy. Niewyobrażalne. Przeszliśmy też dzisiaj naukę picia yerba mate. Do naczynia wsypuje się do objętości ¾ liści yerba. Potem zalewa się to wrzątkiem i popija przez fajkę z filtrem. Porcja dla osoby to około 25 – 50 gram i pije się to 20 – 30 minut. Potem przekazuje się sąsiadowi, on dolewa do tego wodę i czyni to co my wcześniej. Tak można dolać litr wrzątku. Jeśli ktoś po wypiciu mówi dziękuję, to znaczy, że już więcej pił nie będzie. Yerba nie ma właściwości zbliżonych do herbaty lub kawy. Tubylcy mówią, że ma wiele witamin i jest zdrowa na żołądek. Tu w Argentynie nazywają ją scherba mate. Generalnie gorzkie to to i tyle. Nie zakochaliśmy się w tym procesie, aczkolwiek na pewno przywieziemy. Dzisiejszy zapis może jest trochę chaotyczny, ale nie mam neta i nie mogę skomponować tekstu ze zdjęciami, zatem na razie piszę, a jak się gdzieś przypnę to wrzucę fotki. Jeszcze jedna ciekawostka na zdjęciu – żywopłot z granatów. Wklejam też fotkę z gigantycznym metalowym kwiatem wielkości może 10 metrów. Za dnia rozkłada swoje płatki, a w nocy składa je i jest podświetlony wielokolorowym, światłem. Piękny monument.  Jutro rano lecimy dalej i nic nie mamy w planie po południu, także odezwę się może dopiero pojutrze. Dzisiaj wspaniała pogoda. Temperatura może 25 stopni w cieniu. Super. Po wczorajszym upale przed deszczem jest to wielka ulga. Aha. Jeszcze jedno. Tutaj jest teraz lato. Dla tych, którzy tego nie wiedzą, jak jest u nas lato to za równikiem jest odwrotnie. A że teraz zima u nas, to tu lato. Klimat jest podobny trochę do naszego. Zimą temperatura spada do około 0 stopni, a latem bywa ponad 40. I jeszcze wiadomość dla Mariusza! Sto lat solenizancie! Sto lat!

































1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Najbardziej spodobałi mi się wyprowadzacze psów,warto byloby to wprowadzic w Polsce :P jakby to zycie ulatwilo!!! poza tym świetny pomysł z parkami w miescie gdzie wszyscy sie spotykaja i robia to na co maja ochote! Uściski!!! M:)