poniedziałek, 17 stycznia 2011

Aklimatyzacja

Pomału się aklimatyzujemy. Wczoraj jeszcze nie czuliśmy się za dobrze, ale już dziś chyba będzie OK. Nowy dzień rozpoczęliśmy od zwiedzenia... cmentarza. Tak, tak - cmentarza. Jest to miejsce, w którym pochowano wszystkich najbogatszych czy też największych tego kraju. Znajduje się on w pobliżu naszego hotelu, czyli w samym centrum miasta. Nie jest duży (może kilkaset na kilkaset metrów). Miejsca są oczywiście niezwykle drogie i bardzo długi jest czas ewentualnego doczekania własnego m. Po prostu jak ktoś przestaje płacić - miejsce się zwalnia. Chowa się ludzi w trumnach (małych trumnach, ciasnych) i traktuje jakimiś chemikaliami. Po pewnym czasie ciało się rozkłada tworząc tak zwaną chemiczną kremację. Następnie to co pozostało przesypuje się do drewnianej szkatułki, a następnie usuwa niepotrzebną trumnę. W ten sposób zwalnia się miejsce dla następnego członka rodziny. Grobowce są rodzinne. Wnętrza często urządzone jak małe świątynie. Całość imponująca. Dla mnie jako funa Evity nie lada gratką było odwiedzenie jej grobu. Cały czas ludzie przynoszą do niej kwiaty i jest to najczęściej odwiedzany grób. Natomiast co do miłości do Evy Duarte przez Argentyńczyków mówi się, że jest jak black and white. Albo ktoś ją kocha, albo nienawidzi. Podział jest 50/50. Gorąco polecam film Evita z główną rolą odegraną przez Madonnę. Naprawdę warto. Piękny film. Jeśli chodzi o filmy muzyczne - ja nie przepadam za nimi, ale ten obok Hair warty jest obejrzenia.





Sport motorowy obok futbolu to świętość. Ludzie uwielbiają to i licznie przychodzą kibicować. Główną ulicę w mieście zamyka się tylko jeden dzień w roku. Na podium Dakaru. Niestety tłumy funów skutecznie uniemożliwiły mi bliższy kontakt z naszymi zawodnikami, ale i tak fajnie było tego dotknąć. Czuję się spełniony.



Standardowa droga miejska ma około 4 pasów w jedną stronę. Jak są dwa, to musi być to jakaś osiedlowa. Ale i zdarzają się jak ta poniżej o 14 pasach. Problemu komunikacyjnego w mieście nie ma. Z parkowaniem kłopotu też nikt nie ma. Jest cała masa parkingów bądź to podziemnych, bądź też piętrowych. Na ulicach jest dużo wolnych miejsc.


A to dom, w którym urzęduje prezydent (nie mieszka). To z tego okna przed laty wychodziła do ludzi Evita, co można też zobaczyć na filmie.


Wojna o Falklandy, która była tematem zastępczym Argentyny dla odwrócenia uwagi od prawdziwych problemów, czka się im do dnia dzisiejszego. Ludzie ciągle demonstrują.


Odwiedziliśmy też największy targ staroci w Ameryce Południowej. Tłum wielki, ale perełek różnych przepastna moc. Zwróćcie uwagę, że choć Basia nie taka znów stara, była na zdjęciu jednego ze stoisk.



Połowa obywateli kibicuje w piłce nożnej zespołowi Boca Juniors, a połowa River Plata. Ci pierwsi mają barwy żółto niebieskie, bo pierwszy statek jaki przywitał do lokalnego portu miał właśnie takie barwy. Był to statek szwedzki, więc były to barwy narodowe przybysza. Druga zaś drużyna posiada barwy czerwono białe. W dzielnicy Boca stoi wielki stadion na 45 tysięcy ludzi. Coca cola chciała wykupić najlepsze miejsca reklamowe, ale drużyna się nie zgodziła, bo... coca cola ma barwy drużyny przeciwnej. Co było robić? Koncern zaproponował, że specjalnie dla funów zmieni barwy coca coli na czarno białe. Na to kibice mogli się już zgodzić.

 Chyba największe na nas dzisiaj wrażenie (oprócz Dakaru oczywiście) zrobiła portowa dzielnica Boca. Mieszkańcy dostawali od przybyszy na statkach resztki farb okrętowych i tymi resztkami malowali domy. Były to dzielnice portowe goszczące marynarzy, więc musiało być ładnie. Tak zostało do dzisiaj.




Obiad to fast food. Całkiem smacznie zjedliśmy sobie. A co? Wiadomo przecież. W Argentynie to tylko wołu można pojeść. Było smacznie. Dużo lepiej jak wczoraj. Po wycieczce zostaliśmy w mieście aby połazić, ale złapała nas taka ulewa, że musieliśmy taksówką wracać do domu.


Hotelik mamy bardzo ładny, nowoczesny. Jeszcze jedna ciekawostka. Ludzie są tu tak podobni do całęgo świata, że nie można w żaden sposób rozpoznać tubylca od turysty. Nawet po ubraniach czy też fryzurach. Dziwne.



Po południu poszliśmy się zdrzemnąć, bo czekały nas uciechy życia nocnego. Pojechaliśmy do Clubu imienia Carlosa Gardela, czyli niekwestionowanego największego propagatora tanga. Impreza odbywała się jak gdyby w teatrze, ale zamiast rzędów siedzeń były stoły. Najpierw dwie godziny wyżerki, wyśmienitej wyżerki suto polewanej winem, a potem uczta dla duszy, czyli muzyka i tańce południowo amerykańskie z niezliczonymi wersjami tanga. Przyznać trzeba, że sam taniec różni się od tego, który znamy w Europie. Ale było bardzo fajnie. Basia natomiast po ciężkim winie ma dzisiaj ciężką głowę.


Poznaliśmy tu świetnych meksykanów. Było dużo żartów i radości.




2 komentarze:

Ania Bosak pisze...

Super! Ameryka Południowa to miejsce, które najbardziej bym chciała zwiedzić, dlatego z dużą ciekawością czekam na wszystkie wpisy i zdjęcia. Najbardziej zazdroszczę tańców i muzyki na żywo. Pozdrawiam serdecznie i życzę wielu niezapomnianych wrażeń i przygód!

podróże uszatka pisze...

Cmentarz trochę przerażający.Wąsko, wysokie grobowce jak domki i ciasno. Trochę jak labirynt ale może tak tylko odbieram oglądając zdjęcia? Natomiast ulice zupełnym przeciwieństwem. Pięknie tam i kolorowo. Mam nadzieję, że Basia udzieli lekcji tanga po powrocie? Pozdrawiam gorąco Danusia.