niedziela, 16 stycznia 2011

Boskie Buenos!

Już na  miejscu. Podróż męcząca, bo grubo ponad doba. Najdłuższy lot 13,5h. Ale meta. Z lotniska podjął nas nasz argentyński przewodnik, bardzo sympatyczny Mathias. Ma wielką zaletę, bowiem nie próbuje błysnąć swoją angielszczyzną, ale zniża trochę swój poziom do mojej znajomości owego języka i bez przeszkód się doskonale porozumiewamy, mogąc pogadać naprawdę o wszystkim. Dzień pierwszy był dniem aklimatyzacyjnym, czyli nicnieróbstwa. I tak go rozpoczęliśmy - od snu o godzinie 13.00.  O 15.00 usłyszałem od Basi, że będzie za oknem. Gdy już doszedłem trochę do siebie, moim oczom ukazał się ten wspaniały widok powyżej. Nie omieszkałem naturalnie także skorzystać z uroków kąpieli i za czas jakiś wyruszyliśmy na eksplorację nasze dzielnicy. Mieszkamy w jej najładniejszym ponoć miejscu. - na  Recoletta.  Rzeczywiście ładnie tu, choć nie obeszliśmy chyba jeszcze zbyt wielkiego kawału tej okolicy. Buenos liczy sobie bagatela 12 milionów mieszkańców. Zaczęliśmy od żarełka. Argentyna to kraj beefu. Oczywiście serwuje się też inne mięsa, czy też pizzę, ale najważniejsza jest wołowina na ogniu. Pod każdą postacią. Restauracje prześcigają się w coraz to bardziej wymyślnych grillach, na których czasem pół wołu można zmieścić. Posmakowaliśmy oczywiście i my. Zamówiliśmy zestaw turysty, czyli wszystkiego po trochę. Była wspaniała kiełbasa, paskudna kaszanka, jakieś grasice, nerki i wątroby. Był też polo (kurczak) no i w końcu wielkie wołowe żeberka. Smakowało... średnio. Jutro pojedziemy za miasto do lokalnych kowboi, to może zaserwują trochę lepiej. Obowiązkowe do tego jest czerwone wino. Kazano nam pić tylko ze szczepu malbec, bo ponoć najsmaczniejsze i najbardziej argentyńskie.

Niedaleko hotelu jest ładny kościółek, który jutro zamierzamy odwiedzić (msza niedzielna).

Zrobiłem zdjęcie powyższego drzewa, bo wydawało nam się wyjątkowo duże, ale ta popierdółka ma się nijak do tego, które ujrzeliśmy później. Niestety nie było takiej perspektywy aby je zmieścić na zdjęciu. Nie wiem jak się te potęgi zwą, ale nie omieszkam sprawdzić. Basia mówi, że jakieś figowce, a komu jak komu, ale Basi można w tej kwestii wierzyć. Ale skoro miało być nicnieróbstwo, to i było. Miejscowi siadają sobie na skwerach i odpoczywają pijąc yerba mate. To jakieś  wariactwo. Oni przychodzą całymi rodzinami, rozkładają kocyki, wyciągają kubeczek do yerby, zasypują go i zalewają wrzątkiem z termosu. I tak wszyscy. Ja jeden debil kupiłem sobie browarka i wyglądałem jak odszczepieniec. Ale nic to. Trzeba będzie i tego spróbować. Pomiędzy tymi ludźmi bywają lokalni grajkowie umilający czas muzyką. Natomiast wokół skwerów są niezliczone stragany z dosłownie wszystkim, ale przede wszystkim rękodziełem. Rzeźby z zapałek, postaci z widelcy, szkatułki z pomarańczy - po prostu kosmos jakiś. Cokolwiek by im wpadło w ręce, od razu na sztukę lokalną przerabiają. Basia zakupiła anioła z zapałki. Anioła z końcówki zapałki. Nie wiem jak wygląda, bo nie miałem okularów. Ma może 1 x 3 mm. Leżąc można grać w karty, całować się, gadać, spać, ale najważniejsze to pić nieustannie yerba mate. W supermarkecie jest specjalny dział yerba, który na plan zdecydowanie dalszy zepchnął herbatę i kawę. 




Tomku i Adamie! Czy spotkałem w Buenos Jacka Milewskiego (fot. poniżej)



Tango Argentina nawet na ulicy.


Poniżej ciekawa sprawa. w sklepie jest rząd poprzecznych kas w ilości około ośmiu, standardowo jak w europie, ale jest także nie wiedzieć czemu rząd wzdłużny w takiej samej ilości. Po prostu długi blat z ośmioma kasującymi panienkami. Ciekawostka. Może dlatego, że supermarket był niezwykle długi i wąski.


Wieczorkiem nie mogłem wyciągnąć Basi z pokoju. Była skonana. No to sam się wypuściłem z 50 dolarami w kieszeni. Postanowiłem zjeść słynące ze swej przepyszności argentyńskie lody. Udałem się zatem do pobliskiej lodziarni, wybrałem wielkość i smaki i chciałem zapłacić... Niestety przyjmują amerykańskie banknoty tylko w niskich nominałach. Udałem się zatem do banku (czynnego nocą) i po odczekaniu na przyjęcie przez bankierkę przystąpiłem do procesu wymiany. jakież było moje zdziwienie, jak pani zażądała paszportu. Nie miałem. Zrezygnowany postanowiłem wrócić do hotelu. Ale uświadomiłem sobie, że wcześniej w restauracji płaciłem zielonymi i nie było kłopotu. Idąc na lodu mijałem lokalny browar serwujący swoje wyroby na miejscu. Strzał w dziesiątkę - można płacić dularami. Zamówiłem sobie zatem poniższego sumplera i udałem się na spoczynek. Jeśli ktoś chciałby poczytać opisy poniższych piw, to wystarczy kliknąć na zdjęcie, aby je powiększyć

A poniżej jeden z wymyślnych grilli.

Dzisiaj mamy city tour, który mam nadzieję zakończymy oglądaniem Łaskawca na podium. Gdyby z jakichś niezrozumiałych względów ktoś mógł nie wiedzieć kto to Łaskawiec, to informuję, że Polak, kierowca quada, który we wczoraj zakończonym Rally Dakar zajął trzecie miejsce. Spróbujemy się tam gdzieś dopchać, ale Argentyna to fanatycy sportów motorowych i może być ciężko. W każdym razie plan jest.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Ale niesamowity basen, mozna sie rozmarzyc!!! U Nas blekitne niebo i slonce, ptaszki cwierkaja :) czyzby wiosna??!! pozdrowionka!! PS teraz juz wiem,dlaczego tata mi nie odpisal na piatkowego smsa :P usciski!!! M.