poniedziałek, 17 listopada 2008

Sulawesi

Jesteśmy w Sulawesi na lotnisku. Ciekawe książki tu sprzedają.


Nasza podróż trwa nadal. Wyjechaliśmy w środę o 5.00 rano. W czwartek wieczorem byliśmy w Singapurze. Piątek był dniem odpoczynku. Sobota od 9.30 znowu podróż. Taxi, samolot, dwie godziny autobusem. O 19.00 byliśmy w hotelu w Manado (w Sulawesi zwane też Celebesem) i już o 4.00 rano w niedzielę pobudka. Jeden lot do Makasaru (pozdrowienia Krzysiu G! Krzysia spółka nosi nazwę Makasar sp. z o.o.). Potem samolot do Sorong i jeszcze kilka godzin łodzią po morzu. Wieczorem piątego dnia powinniśmy w końcu dotrzeć do kresu tego etapu podróży. Nasze miejsce docelowe to Iran Jaya (kraj), Raja Ampat (archipelag wysp), Sorong – ośrodek na jednej z nich. Jest to pierwszy etap, bo przecież do Doliny Baliem, która kończy całą podróż, mamy jeszcze dwa loty samolotem. Już mamy dość tego podróżowania, ale nie ma innego rozwiązania, aby zobaczyć to co chcemy. W Sulawesi w pokoju hotelowym na drzwiach wywieszony był cennik. Kasowali za wszystko co się da uszkodzić. Za telewizor, zagubiony klucz. A nawet za każdą uszkodzoną płytkę ceramiczną. Kraj bardzo ubogi, ale nie aż tak jak Madagaskar. Ludzie mili. Standard życia bardzo niski, nawet dla turystów. Zaskakuje natomiast ogromna wręcz liczba kościołów katolickich. Dosłownie co kilkaset metrów. Wiem, że nieskładnie piszę, ale jestem trochę skonany. Spałem kilka godzin. Jest 5.40 i za godzinę mamy lot. Zapomniałbym! Wszyscy jesteśmy tutaj milionerami. Wymieniliśmy sobie dolary na wiele milinów rupii. Pieniądze musimy spinać gumkami.



Nasze towarzystwo liczy 20 osób. Wszyscy jadą na nurkowanie, natomiast tylko 14 jedzie do doliny Baliem, do dżungli z Papuasami. Na naszej wyspie docelowej znajdują się dwa ośrodki. Obydwa mają tylko po kilka domków dla turystów. Część z nas mieszka w chatach ze słomy na palach, a część w przestronnych willach na brzegu oceanu. Ciekawe, że obsługa liczy więcej osób, aniżeli mogą przyjąć turystów.

KOCHANI! JESTEŚMY NA MIEJSCU!

Samo lotnisko w Sorong, jak i jego obsługa bagażu były dla nas niezwykłym przeżyciem. Budynek przyjęć wypełniony był podróżnymi wymieszanymi z tubylcami. Wojtek mnie wyzywa od ADHD-owców, ale to co robili tubylcy trudno byłoby nazwać. Krzyki, wrzaski bieganie. Totalny chaos. Pozabierali nam kwitki na bagaż (każda walizka miała swój papierek) i rozpoczęli jakby walkę między sobą o nasze bagaże. Wiadomo było, że wiele nam zginie. Nie byliśmy jednak w stanie z nimi walczyć. Trwało to ponad pół godziny. Jak już któryś z nich wyrwał jakąś walizę, to odstawiał ją gdzieś na bok. Próby odbicia ich, skutku nie przynosiły. Zastanawialiśmy się jak wielkie haracze będziemy zobligowani zapłacić, aby choć część swoich rzeczy odzyskać. No i po jakimś czasie zaczęło się rozluźniać i powstały różne kupki bagażu. Okazało się to być sortownią i kontrolą poprawności dostarczenia wszystkich toreb do Sorong. Następnie te bagaże znalazły się w samochodach i … my także. Nic nie zginęło. Mało tego. Nawet do głowy im nie przyszło, aby choć pomyśleć o jakiejkolwiek gratyfikacji za wykonaną robotę.

Tablice miast informować dezinformują.

Toaleta na lotnisku była wyjątkowa.



Biedny kraj.

Dlaczego to wszystko działo się między nami (sortowanie bagażu)?

Z lotniska do łódek był żabi skok. 5 minut jazdy . Same łódki nie uderzały luksusem.

Padał mocny równikowy deszcz i morze było wzburzone. Przed nami był dziewięćdziesięcio kilometrowy rejs na wyspę. Trochę pohuśtało, ale po ponad dwóch godzinach o zmroku byliśmy u celu. Na wyspie przywitała nas legenda nurkowa, właściciel tych ośrodków Max Ammera. Otrzymaliśmy po otwartym świeżym kokosie do zabicia pragnienia. Poopowiadał nam trochę o tym co nas tutaj spotka, przydzielono nam domki i zaserwowano kolację.



Jeżeli będą nas tak żywić jak wczorajszego wieczoru (bo już się obudziłem o 5.30 dnia następnego), to po prostu poezja. Bardzo smacznie i ładnie podane w bajkowej wręcz scenerii.

Jedna rzecz nas cudownie zaskoczyła. Max prowadził nas do domków (a pamiętać należy, że to była noc) i w pewnej chwili wskazał na koronę drzewa. Były tam popularne i u nas lampki choinkowe, które wolno sobie mrugały. Wszystkie jednocześnie sterowane jednym sterownikiem. Ale wiatru silnego nie było, a one się ruszały. Okazało się, że są to setki robaczków świetlików. Jak one to robią, że interwały pomiędzy świeceniem są identyczne i robią to równocześnie – nie wiem. Przepiękny widok. Fotka niestety nie wyjdzie. Teraz jest po wpół do siódmej rano (u was 22.34). Zaraz idę na śniadanie i już o ósmej mamy pierwsze nurkowanie. Basia na razie sobie odpuszcza, ale mam nadzieję, że ją w końcu namówię. Drugie nurkowanie o 11.00, potem lunch na plaży!!! i trzeci nurek. Gdzieś muszę jeszcze wpasować zwiedzanie wyspy. No to tyle na dziś. Miłej pracy. Już zbliża się wieczór dnia następnego i mam w głowie mnóstwo wrażeń. Ale o nich napiszę dopiero jutro. Były trzy nurkowania. Dowiecie się kim jest Daniela.

Na razie.

Brak komentarzy: