czwartek, 13 listopada 2008

Singapur






Dolecieliśmy do Singapuru. To już druga nasza wizyta w tym mieście. Lot był dość spokojny, a lądowanie wręcz mistrzowskie. Hotel Holiday In, w którym mieszkamy, zrobił na nas duże wrażenie. Zbudowany jest w kształcie walca z wielkim atrium. Po wewnętrznej stronie walca jeżdżą windy. Całość ma około 30 pięter i robi naprawdę fajne wrażenie.



Trochę chyba jak w Shanghaju (prawda Tomek i Adam?). Jako że instalowaliśmy się do 19.00, niewiele czasu pozostało na jakieś atrakcje. Rozpoczęliśmy od wizyty w słynnym hotelu Raffles.




To kultowy obiekt. Przepiękny bogaty stary hotel z nieludzko drogimi butikami. Przyciągnął nas tu słynny drink "Singapur Sling". To coś takiego jak daikiri w knajpie Hemingwaya w Hawanie. Nie można tego w tym mieście nie spróbować. Jego skład jest przebogaty, ale już go nie pamiętam. Na stołach w kolonialnie urządzonych wnętrzach poustawiane są pudła z orzeszkami ziemnymi. Wszyscy je chrupią, a łupinki wędrują na ... ziemię. Nie ma człowiek serca tego robić., W takim pięknym miejscu taki nieporządek. Potem udaliśmy się do największej na świecie fontanny, na której wyświetlany był pokaz laserów. Nie zrobiło to na nas wielkiego wrażenia. Na koniec zostawiliśmy sobie kolację w Chinatown.



Wraz z Asią i Wojtkiem zamówiliśmy w sumie 13 dań próbując każdego z nich. Nażarliśmy się i jak widać nawet przeżyliśmy noc. Warunki w jakich jest to przygotowywane wskazywałoby na to, że się szybko pochorujemy. Ale nie. Szkoda, że prawie nie mam żadnych zdjęć. Nie wziąłem swojego aparatu i mam tylko parę fotek z kompaktu. Następnym razem się poprawię. Spaliśmy po 9 godzin, więc chyba trochę się zregenerowaliśmy. Na razie.

1 komentarz:

magda n. pisze...

witam :)
to jedzonko wyglada tak apetycznie,ze pomimo ulicznych wrunkow przyrzadzania skusilabym sie bez zastanowienia :P pozdrawiam serdecznie!!