czwartek, 27 listopada 2008

Doczekaliśmy się egzotyki





































Chcieliśmy egzotyki, no to ją mamy. Dolecieliśmy do Wameny. Na lotnisku dziwna rzecz – tablice informują, że niewolno wymiotować na terenie portu lotniczego. Lecieliśmy liniami Trigana Air z czarnej listy, ale lot był spokojny. Na lotnisku musieliśmy czekać ponad cztery godziny na poprawę warunków atmosferycznych. Zameldowaliśmy się na Policji, sprawdzili naszą trasę (jest obowiązek przedstawienia dokładnej trasy i zdjęć osób udających się do doliny), po czym zezwolono na naszą ekspedycję. Kilkanaście kilometrów podwieziono nas samochodami, następnie rozpoczęliśmy trekking w miejscu gdzie rzeka poprzerywała drogę. Przeprawiliśmy się i rozpoczęliśmy wędrówkę. Śmialiśmy się, bo szliśmy utwardzoną drogą, ale śmiech trwał krótko. Zboczyliśmy z drogi i dalszy marsz był zboczem doliny. Ścieżka szerokości 20 – 30 centymetrów wzdłuż stromego zbocza, bardzo stromego zbocza. Nawierzchnia błotnista, śliska a w dół przepaść raz 10 metrów, a raz 100. Ponadto przez pół drogi padał deszcz, a szliśmy około 3 godzin. Te godziny nie przerażałyby, gdyby to był płaski teren. Natomiast nasz marsz polegał na nieustannym albo schodzeniu, albo podchodzeniu z przewagą przewyższenia o kilkaset metrów. Czasem obok ścieżki jest „pas zieleni” szerokości 20 -30 cm, ale czasem czuliśmy się jak na gzymsie wieżowca. I do tego błotnistym gzymsie, gdzie nie było miejsca na jakikolwiek błąd. Cały czas maksymalne skupienie i każdy krok mocno przemyślany. Ubabrani błotem w końcu dotarliśmy do celu. Mieszkamy w wiosce papuaskiej. Mamy słomiane chaty dwu lub cztero osobowe, karimaty i śpiwory. Prądu oczywiście nie ma. Jedna dzika toaleta na końcu wioski. Prysznic naturalny z wodą spływającą z rzeki (też jeden). Chaty kryte strzechą tutejszą, nie przemakające. Mają nawet jedną dużą chatę z wielkim stołem, gdzie mogliśmy się posilić. Niektórzy jedli, inni się powstrzymywali. Przewodnicy przygotowali kolację super złożoną z wielu dań i deseru. Nieśli wszystkie produkty dla nas z Wamaeby, podobnie jak pitną wodę. Na naszych 14 osób przypadało około 30 tragarzy. Warunki higieniczne nie pomagały w decyzji o spaniu sytym. Ja mało zjadłem, ale chyba przesadziłem. Podobnie zresztą jak lunch po drodze. Dostaliśmy kartonowe pudełka z zimnym ryżem i kawałkiem kurczaka. Na szczęście były też owoce i je właśnie spożyłem na obiad. Naród jest egzotyczny (wszyscy niemalże identyczni), ale są normalnie ubrani. Czasem można spotkać faceta z koteką (tykwą na penisie), ale są to starsi faceci. Młodsi ubierają się już normalnie. Normalnie nie znaczy, że jak my, bo często ciuchy mają podarte i bardzo brudne, ale starają się do nas upodobnić. Natomiast nie świadczy to o tym, że są już całkiem ucywilizowani. Ich życie współczesne (w Wisokach w Dolinie Baliem, dokąd właśnie idziemy) różni się od ich wcześniejszego żywota tylko tym, że powstają szkoły, palą nieludzkie ilości papierosów, kupują w mieście olej i makaron i noszą zaczynają przywdziewać „normalną odzież”. Koniec – nic więcej. Prądu nie ma. Myślałem, że to wszystko jest ściemą i my idziemy do ośrodków dla turystów, ale tak nie jest. No może źle się wyraziłem. Dla turystów? Tak. Ale w normalnych ichnich warunkach. Jutro mamy dłuższe łażenie – około 5 godzin po górach znowu w ekstremalnych warunkach. Spać będziemy w dwóch chatach po 7 osób. Wódz naszej obecnej wioski jest lokalnym mistrzem bokserskim. Ma medale, puchary, liczne zdjęcia. Krajobrazy przepiękne, dużo zieleni, temperatura znośna lekko ponad 20 stopni. Jesteśmy na około 2000 metrów w chmurach. Jest pięknie. Mają tu dziwny zwyczaj. Jak umrze ktoś najbliższy to należy sobie obciąć palec lub mocno walnąć się w głowę. Ostatnio naszego wodza syn się topił i wódz myślał, że już po nim. Roztrzaskał sobie głowę i teraz chodzi zaplastrowany. Syn przeżył. Spotyka się tu ludzi bez pięciu palców. Chyba jest fajnie. Na razie. Idziemy spać. Jest 20.30. O 6.00 pobudka.

Nadszedł kolejny dzień. Dzisiejszego trekkingu chyba nie powinienem opisywać, bo się po prostu nie da. Bardzo niebezpieczna wędrówka. Wstaliśmy o 6.00 rano, śniadanko (ja tylko ciasteczka i kawa), potem zakupy na tubylczym na prędce stworzonym ryneczku rękodziełem i w drogę. Karkołomna trasa, w większości półeczką o szerokości do 30 centymetrów skośną nachyloną do zbocza tak, aby się łatwiej można było poślizgnąć. Nie żartuję. Naprawdę było ekstremalnie, a obok tej ścieżki przepaści wprost do rwącej rzeki. Nie było to komfortowe, tym bardziej, że ścieżka błotnista i deszczyk też się odzywał. Po raz pierwszy chyba w życiu pot zmoczył mi koszulkę całkiem do końca i spodenki i majtki też. O błocie na butach i skarpetach nie ma co pisać. Doszliśmy około 14.00 i teraz leżymy w słomianej chacie i spijamy resztki whisky na odreagowanie.

W Dolinie Baliem nasze polskie towarzystwo to ośmiu muszkieterów, lekarz, sędzia, notariuszka, inżynier, kupiec budowlany i organizator. Jutro znowu trekking, ale tym razem do Wameny do hotelu. Oby już było jutro.

Jest jutro. Jesteśmy w hotelu. Hotel mocno pod psem, ale jakże cudowny i komfortowy w porównaniu do dwóch poprzednich noclegów. Dzisiejsza trasa była najdłuższa, ale tylko początkowo trudna, później już w miarę łagodna. Znowu kilka egzotycznych mostów. Skoro powrót, to i humory się poprawiły. Dużo śpiewu, żartów – droga naprawdę fajnie minęła. Wieczorem nasz przewodnik Rusłan zaprosił nas do restauracji na wspaniałą kolację i nawet załatwił nam piwo. Piwa na razie nie ma oficjalnie w Wamenie, bo dwa tygodnie temu były lokalne wybory i jeszcze liczą głosy. Na ten czas prohibicja.

Było cudownie, ekstremalnie, pięknie, strasznie, miło, niewygodnie – było wszystko czego można byłoby oczekiwać od takiej podróży, ale mnie jednak pozostaje pewien drobny niedosyt. Zdecydowaliśmy się na odwiedziny tej części świata, bo znaliśmy życie ludów Kombai i Koronai, ale niestety ich nie spotkaliśmy. To ludy bardzo pierwotne żyjące wysoko na drzewach. Za to dowiedzieliśmy się paru nowych informacji o nich i tego, że wyprawa do nich byłaby jeszcze trudniejsza. Trwałaby dłużej i wiodła przez dżunglę z bardzo wysoką temperaturą i wilgotnością, a marsz polegałby na wędrówce po kolana w wodzie z ogromną ilością węży. Nie wiem też jak poradzilibyśmy sobie z odwiedzeniem ich chaty, gdyż znajdują się one na wysokości od 15 do 35 metrów na drzewach. Także z jednej strony drobny niedosyt, ale z drugiej to może i dobrze. Zresztą kto powiedział, że tutaj kiedyś nie wrócimy. Cały czas pozostaje moim marzeniem długa wyprawa z plecakiem prze całą Indonezję. Czy się kiedyś zdecyduję?

Pa, pa.

Brak komentarzy: