środa, 11 marca 2009

Dominikana 6

Wycieczka segway-ami bardzo udana. Śmieszne urządzonko daje dużo radości z poruszania się nim. Kazik już chciał kupić takowe, ale jak się dowiedział o cenie, to już mu się odechciało (23 000 złotych).






Wczorajszy dzień to bardzo intensywna wycieczka po prawdziwej Dominikanie. Na początku stanęliśmy w jakimś sklepie, aby zaopatrzyć się w cukierki dla dzieci, które mieliśmy spotykać na swojej drodze. Akurat przed sklepem dokonywano rozbioru mięsa. Bardzo ciekawe, egzotyczne i brudne było to porcjowanie. Na koniec wszystko lądowało na ladzie sklepowej.



Dosłownie na ladzie, bez żadnego talerza czy tacy obok pomidorów. Przemieszczaliśmy się świetnym autobusem krytym strzechą i z wystrojem … drewnianym. Nie było okien, ale była muzyka, witamina (rum z czerwonym winem) i w przedniej części autobusu miejsce do tańca. Podczas jazdy, śpiew, opilstwo, nauka merengue, maraki (kręcenie tyłkiem). Niektórzy troszkę przesadzili i byli niezwykle upierdliwi, ale nie popsuło to na szczęście naszych nastroi.




Odwiedziliśmy gospodarstwo Dominikańskie. Bida aż piszczy.




Potem była szkoła. Szkoła fajna. Jedna klasa, toalety. Do tej szkoły jeżdżą często wycieczki, dlatego też tubylcy wysyłają chętnie dzieci właśnie do niej, twierdząc, że skoro ludzie z całego świata ją odwiedzają, to na pewno jest wyjątkowa. Już nawet wprowadzili dwie zmiany i dzieci uczą się nawet do 8.00 wieczorem. Odwiedzający zostawią zawsze jakiegoś dolara i dzięki temu szkoła została wyremontowana, a nawet zakupiono do niej wentylatory. Dzieciaki natomiast są już tak zmęczone wycieczkami, że nawet za bardzo nie chcą brać cukierków.






Kolejną atrakcją było pole trzciny cukrowej. Pochrupaliśmy ją sobie i posłuchaliśmy o metodach jej uprawy i możliwościach przetwórstwa.



Odwiedziliśmy także szamankę voo-doo. Namaściliśmy się jakąś miksturą i odmłodzeni zregenerowani udaliśmy się do sadu.




Tutaj zobaczyliśmy jak rosną banany, kakao, kawa. Pojedliśmy trochę i pojechaliśmy do „fabryki sera„.




W rzeczywistości był to mały domek, w którym jeden człowiek go wyrabia. Ser bardzo smaczny podobny do mozarelli. Obejrzeliśmy też dom rodziny fabrykanta i nad morzem czekał już na nas obiad.




Przystawka to sałatka ze ślimaka, a potem mięsko, ryba lub homar.





Aby wszystko się lepiej poukładało w żołądkach - wskoczyliśmy na konie i pojeździliśmy po plaży. Josephina w tym czasie trawiła przy stole.



Na zakończenie obejrzeliśmy walkę kogutów i udaliśmy się w stronę hoteli.


Po drodze mijaliśmy cabanę. To bardzo fajna sprawa. Cabany to popularne tutaj hotele na godziny. Nie mają nic wspólnego z domami publicznymi. Za bramą jest dziedziniec, tam są pootwierane garaże. Wjeżdża sobie para do niego, zamyka wrota i prosto z garażu wchodzi do pokoju z muzyką, pornosami i małym okienkiem z zasuwą, za którym stoi właściciel, kasuje opłatę, podaje menu, trunki czy jedzenie. Po wszystkim para wyjeżdża z garażu przez nikogo niezauważona. Na tym wycieczkę zakończyliśmy.



Mam już dość jedzenia. Jest tego tyle, że już drugi raz nie byłem na kolacji z przeżarcia. Wczoraj były chmurki, ale dzisiaj mamy iść na plażę, więc jest słonko. Na razie

Brak komentarzy: