czwartek, 29 grudnia 2011

Husky i Renifery

Śniadanko było bardzo smaczne. Zapomniałem jeszcze napisać o wczorajszej kolacji. W pokoju czekała na nas zupa z renifera. Bardzo smaczna, ale ilość wystarczyłaby dla 10 osób. Do tego ciemny chleb lapoński w kształcie niedużych kółeczek. Ciemny naprawdę - brunatny.
Rano poszliśmy do domu naszego przewodnika Marka na spotkanie z psami. Marek mieszka w Laponii od trzech lat. Zakochał się w tej krainie. Ma 13 psów ras alaskan malamut, syberian husky i grenland. Pieski są wspaniałe. Niezwykle żywotne, cały czas uśmiechnięte. Pobawiliśmy się z nimi chyba przez godzinę.







Później zaprosił nas do swojego domu z bali. Mieszka w lesie z dala od ludzi. Domek mały, ale bardzo urokliwy. I oczywiście jest też wielka sauna.




Śniadanko mieliśmy o 9.30, a już przed 12.00 pojechaliśmy na lunch do gospody Tuulenpesa. Prowadzona przez tubylców zarówno dla turystów jak i dla lapończyków. Bardzo mało jest tutaj ludzi. Okazało się, że tak naprawdę w okolicach naszego hotelu mieszka jedynie 12 ludzi. Aby obsłużyć stoki narciarskie i noclegownie dla turystów, pracownicy dojeżdżają kilkadziesiąt kilometrów. Około 10.00 zrobiło się jasno, zaś ciemność zapadła przed 15.00. Jasność dnia można porównać do naszego zmierzchu. Aby zrobić dobre zdjęcie nawet w scenerii śnieżnej, trzeba użyć lampy błyskowej. Wszelkie atrakcje mamy przy kole polarnym. Przekraczaliśmy je dzisiaj wielokrotnie.



Spotkaliśmy wiele nieznanych nam znaków drogowych. Poniżej pierwsza ich partia. Jutro postaram się zrobić kolejne fotki z oznaczeniami przy drodze. Te krzyże poniżej podobne do naszego krzyża św. Andrzeja, to oznakowanie drogi dla skuterów.





Po lunchu udaliśmy się do kolegi Marka na naukę zawodu maszera, czyli człowieka powożącego zaprzęgami psimi. Po krótkim przeszkoleniu ruszyliśmy do lasu na 11 kilometrową przejażdżkę. Basia owinęła się skórami z reniferów, a ja za nią stałem na saniach i balansowałem, aby nasz zaprzęg się nie wywrócił. Raz leżeliśmy, ale wszystko skończyło się dobrze. To nie łatwe zadanie. Nogi i ręce bolą teraz nieco. Pieski w żadnym razie nie są męczone. One kochają biegać i ciągać sanie. Aby zatrzymać zaprzęg jest specjalny hamulec, bo one same chyba by się nigdy nie zatrzymały. Kiedy stoją - szczekają i piszczą. Aby zatrzymać się na dłuższą chwilę, sanie trzeba uwiązać do drzewa. Skaczą wtedy i się denerwują, że muszą czekać na przejażdżkę. Zaraz po uwolnieniu liny startują jak z procy. Kiedy tak biegną i któremuś zachce się.. kupkę - wszystkie się zatrzymują. zaraz po wypróżnieniu ponownie startują jak oszalałe. Śmiesznie też sprawnie przeskakują kupki na drodze. Żaden nie wdepnie.








Zmęczeni dojechaliśmy do kojców psich, gdzie czekało na nas ognisko w namiocie. Tam poczęstowano nas pysznym napojem z jabłek, wanilii i cynamonu podanego w drewnianych czareczkach. Do tego były lapońskie kanapki i ciastka. Jedzenie już nam się nie mieści. Ale jest tu niezwykle smacznie.



Ale to nie był jeszcze koniec atrakcji na dzisiaj. Po powrocie do hotelu, czekały już na nas skutery śnieżne, którymi udaliśmy się do miejsca gdzie zaprzęgnięte renifery miały nas zabrać na przejażdżkę. Przesiedliśmy się zatem i udaliśmy się do chaty w ciemnym lesie. Tam w ciszy czekaliśmy na... szamana. Laponka bębniąc w bęben ze skóry renifera oznajmiła nadejście szamana. Ten lud leśny ubrany w futra zwierząt był zły, że weszliśmy na jego teren i postanowił nas zamienić w renifery. Wszystkim nam z wielkim pietyzmem naciął uszy (tak jak robi się to reniferom) i każdemu nadał nowe imię. Ja zostałem Hirvasem, a Basia Kesakko. Wszystko odbyło się w wielkiej ciemności (tylko flesz aparatu rozwidnił to miejsce). Na koniec dostaliśmy certyfikaty potwierdzające naszą przynależność do stada reniferów. Po ceremonii renifery odwiozły nas do skuterów i udaliśmy się na przejażdżkę lasami. 








Na koniec dnia czekała nas jeszcze pyszna kolacja w hotelowej restauracji. Dzień był bardzo mroźny, ale było niezwykle sympatycznie. Marek umila nam każdą chwilę opowieściami o psach i Laponii. Jak już pisałem, cała nasza grupa to oprócz nas małżeństwo ze Szczecina z dwójką chłopaków. Starszy synek spokojny, a młodszy 9 latek ma niewyczerpane ilości pytań do zadania. Wszystkiego ciekawy, ale bardzo grzeczny. Tyle na dziś. Jutro jedziemy do... Mikołaja. Tego najprawdziwszego w Rovaniemi. Mamy do niego ponad 100 kilometrów, ale na pewno warto tam się udać. Naraźki. Do jutra.

6 komentarzy:

moni.ka pisze...

Ale tam musi być klimat!! :)

Anonimowy pisze...

bajkowo.jakbyscie urwali sie z jakiegos filmu swiatecznego.a na tym sniegu brakuje tylko tych fruwajacych kropeczek z waszego salonu:)))jak dla mnie najlepszy wpis!!!!!kh

Anonimowy pisze...

Pięknie. Basia na tych saniach jak Oleńka z Potopu. Bawcie się bo u nas o zimie można zapomnieć. Gorące buziaki nie odmroźcie nosów i policzków, pa Danusia

Magdalena Nowacka pisze...

Hmm.. nawet nie wiecie jak Leia się ucieszyła, gdy jej przeczytałam,że z radością i uśmiechem na ustach bawiliście się z pieskami ponad godzinę :P :P :P niech tylko spadnie śnieg to Wam ja przywiozę jak tak bardzo to lubicie :)))
a tak na poważnie, to widzę, że się nie nudzicie. Mnóstwo atrakcji!! Zawsze chciałam przejechać się psim zaprzęgiem także czekam na wrażenia z 1szej ręki!! bużka!!!

Anonimowy pisze...

Cudne opisy, a zdjęcia przepiękne...Zazdrościmy tego śniegu, mrozu i krajobrazów jak z bajki!!
Czekamy na relacje z następnej wyprawy- tej szczególnej, wyjątkowej o której będziemy opowiadać na dobranoc Filipkowi! A jak znajdzie się na waszej liście jeszcze jedno małe życzenie do św. Mikołaja to poprosimy w naszym imieniu o BMarche ;)))))))
Pozdrawiamy Mroziki

Anonimowy pisze...

Moje młodsze dziecko czytało Wasze przygody i wyraz jej twarzy przy wyrażeniu "z wielkim pietyzmem naciął uszy"- niezapomniany!
Kasia