czwartek, 10 kwietnia 2008

Madagaskar

Lot spokojny, choć męczący। Wyjechaliśmy z hotelu w Berlinie o 5.00 rano i w hotelu w Antananarivo byliśmy po ponad 17 godzinach.



To miasto to stolica zwana też przez lokalnych Taną. W samolocie poznaliśmy trzyletniego przesympatycznego murzynka. Jakaś organizacja francuska zafundowała choremu dzieciakowi operację serca. Teraz wracał po dwóch miesiącach do malgaskiego domu. Siedział obok nas i dał nam naprawdę wiele radości podczas podróży.


Poza tym w samolocie jeszcze jedna rzecz zasługuje na refleksję. Otóż w pewnym momencie zauważyłem, że jakaś biała kosmata kulka przemknęła obok moich nóg. Najpierw mnie to przeraziło, ale owa kulka okazała się małym biegającym po samolocie pieskiem. Pierwszy raz spotkałem w samolocie psa, Zawsze podróżują w luku bagażowym w klatce.

Lotnisko i stolica pokazały już oblicze tego kraju. Biedniutko tu. Nawet pięciogwiazdkowy hotel Carlton, w którym spędziliśmy dzisiejszą noc, odbiega od standardów światowych. Już kiedyś spaliśmy w hotelu tej sieci w Singapurze i różnica jest duża. Najgorsze, że jest tu bardzo mało bankomatów, a ten hotelowy trzy razy moją kartą pomieszał, ale pieniędzy nie wypluł. Czy obciążył kartę – nie wiem. Na lotnisku odprawa trwała około godziny i w sumie przeszliśmy przez pasmo kontroli składające się z ośmiu stanowisk. Dzisiaj jedziemy do miejscowości jakiejś na A, ale tutaj co druga jest na A. Mamy krótki tour po mieście, a następnie zaczynamy odwiedzać lasy. Późnym popołudniem mamy dojechać na miejsce noclegu i po zmierzchu idziemy do dżungli tropić lemury i kameleony. Jutro wracamy do hotelu w Antananarivo na jedną noc (będzie znowu Internet) i potem już ruszamy w dłuższą wyprawę. Może mała ciekawostka na koniec dzisiejszej relacji: Wszyscy faceci mają imiona zaczynające się na „Ra”, na przykład Raul, Raschid itp. I jeszcze jedno nas zaskoczyło. Stolica nocą była prawie całkiem zaciemniona. Jak na wojnie. Widać krucho tu z prądem. Jedynie okolica hotelu rozbłyskała licznymi światłami.

1

Poranny kontakt z Madagaskarem rozpoczęliśmy od widoku z okna। Dostrzec można było zarówno nowoczesne budynki jak i slamsy। Ludzie poruszali się całkiem żwawo trasportując wszelakie dobra … na głowie। Jeden niósł 10 krzeseł, inny trzy fotele i ławkę. Miski, tobołki i wiadra na głowie – to prawie standard. Po śniadaniu ruszyliśmy w naszą podróż. Mamy swojego kierowcę, przewodniczkę i dziewięcioosobowego japońskiego busa (na tą czwórkę) do własnego użytku. W Antananarivo nie ma zbyt wielu zabytków, to też kontakt z miastem rozpoczęliśmy od odwiedzenia centrum handlowego. Owo centrum, to nic innego jak biedne budki wzdłuż ulicy wypchane towarem i całymi Malgaskimi rodzinami uprawiającymi kupiectwo. Warunki w jakich sprzedaje się mięso są niezwykłe. To, że brudno, to pół biedy, ale to wszystko leży cały dzień na słońcu. Te bardziej wypasione sklepy mięsne mają machacza. Machacz to człowiek, który macha gazetą i odgania insekty. Smród, bród. Nie znają lodówek, zatem aż strach pomyśleć jak stare jest to mięso. Otóż nie. Jest zawsze świeże. Tubylcy przywożą mięsko zaraz po uboju i do wieczora je sprzedają w całości. Jak to robią? Działa marketing. Wieczorne opusty sprawiają, że lokalne restauracyjki i imbisy wykupują wszystko. To działa jak giełda. Cena spada aż wszystko znajdzie swoich nabywców. Także w lokalach jada się mięsko leżące minimum kilkanaście godzin na słońcu, trochę popodgryzane przez muchy. Są różne stoiska specjalistyczne. Oczywiście dużo z żywnością nieprzetworzoną, ale także jadło gotowe do spożycia i liczne działy przemysłowe. Na przykład sklep specjalistyczny z maszynkami do gotowania zasilanymi węglem drzewnym. Węgiel drzewny to tutaj podstawowa gałąź przemysłu. Malgasze żywią się głównie ryżem z dodatkiem ryby lub mięsa (3 x dziennie). No ale trzeba to jakoś ugotować. Dlatego też posiedli sztukę wyrobu węgla drzewnego i w ten sposób wycięli ¾ lasów Madagaskarskich. Całe szczęście, że ktoś się w końcu opamiętał i zamienił pozostałe lasy w parki i rezerwaty. Teraz naród musi sadzić lasy eukaliptusowe i z tego drewna wyrabia owy węgiel. Ryż sami uprawiają, a koło domu latają kóry, lub zebu. I to oprócz owoców całe menu malgaskie. Ludzie mieszkają w samodzielnie wykonanych chatkach. Bliżej stolicy są liczne murowane, piętrowe z balkonem. Co prawda nie mają szyb w oknach, i wody, ale przypominają domy. Dalej od dużych miast budulcem jest glina, deski lub patyki. Odwiedziliśmy jedną wioskę i za pieniądze pozwolono nam wejść nawet do domu. Bidniutko. Gotuje się niemal na ziemi. Za szafę ubraniową służy półeczka zrobiona z patyków. Łóżka, to takie małe barłogi. Do tego kilka krzeseł. Ot cały dom. Oczywiście nie ma tu lodówki, telewizora, prądu, wody, toalety… Po zwiedzeniu domu dałem dwa euro. Zobaczyły to sąsiadki i wszystkie wyły ze śmiechu. Co za szczęście ich spotkało. Taki bogaty wazaha (biały człowiek) ich odwiedził. A jaki chojny był. Dowiedzieliśmy się potem, że dwa euro może zarobić malgasz w dwa dni, pod warunkiem, że miałby pracę, a tej praktycznie nie ma. Obiad zjedliśmy w … chińskiej restauracji. Przed wieloma laty przywieziono w region spożywania naszego obiadu ludzi z Indochin do zbudowania kolei. No i w ten sposób kuchnia tego regionu cały czas ma smaki chińskie. Po zasłużonym obiadku jechaliśmy dalej. Na drodze spotkaliśmy swojego pierwszego kameleona. Sierota stała w miejscu pochylając się rytmicznie, to w przód, to w tył i nie uciekała. Wzięliśmy go zatem na ręce i trochę się z nim pobawiliśmy. Świetne zwierzątko. Popoludniem dojechaliśmy do naszego celu. Ostatni odcinek pokonaliśmy bitymi drogami, aby dojechać w sam środek Dżungli (lasu deszczowego). Tam też znajduje się lodgea, w której nocowaliśmy. Dostaliśmy mały domek z werandą i światłem na zewnątrz. To światło jest bardzo ważne, bo wabi ciekawe insekty nocą. Po zakwaterowaniu poszliśmy do lasu na lemurki. Niesamowite zwierzaki. Te mieszkające niedaleko naszego obozowiska przyzwyczajone są do obcowania z ludźmi. Widzieliśmy cztery gatunki. Bambusowego, sifakę i dwóch pozostałych nazw nie pamiętam. Najlepszy był sifaka. Karmi się je wydłubanymi kawałkami bananów. Zawsze się człowiek ubabra tym, ale sifaka nie głupi lemurek. Jak wysunąłem rękę z bananem, to złapał mnie za nadgarstek, przyciągnął moją dłoń do swojej mordki zjadł bananka i odsunął moją rękę. Nie ubabrał się. Wszystko to robił z bardzo wielką gracją, powoli, niemal majestatycznie. Inne lemurki już nie były takie grzeczne. Chodziły po nas jak po drzewie. Po głowie, rękach, ramionach. Po kilka na raz. Po lemurkach poszliśmy podejrzeć dziko żyjące krokodyle nad rzeką, zniewolone fosy (te które na filmie Madagaskar chciały zjadać lemurki), węże boa, żółwie, ptactwo i inne.Jest już ciemno i mieszkamy dzisiaj w samej dżungli w bungalowie (cywilizowanym z prądem). Ale hałas w dżungli nocą jest niesamowity. Cała zwierzyna musi się wydzierać. Przed zmrokiem Basia znalazła motyla na drzewku, gigantyczny, największy na świecie motyl „kometa”. Piękny z bardzo długim trenem. Po zmroku udajemy się na nocną wyprawę do dżungli. No dobra. Już wróciliśmy. Lało jak cholera, ale co się dziwić skoro to las deszczowy. Za dużo nie widzieliśmy. Małe kameleony wielkości kilku centymetrów, jakieś lemurki mysie, ale daleko na drzewach. I tyle. Po powrocie byliśmy ciekawi jakie insekty przyciągnęła nasz lampa przed bungalowem. Wiele różnych ciem, pięknie ubarwionych, a poza tym szara modliszka. Wspaniały owad. Jedyna istotka na świecie, która może kręcić dookoła głową. Arkady Fiedler opisywał w swojej książce kiedyś modliszkę i pająka. Ów pająk złapał w swoje sidła modliszkę i ta omotana uwolniła łapy. Pająk obchodził ją dookoła, a ona kręciła swoim łbem patrząc wciąż na niego i modlącymi łapkami odganiała go. Trwało to dość długo. Pająk nie mogąc jej pokonać, w pewnym momencie zrezygnował i uczepiwszy się pajęczyny zaczął ją potrząsać uwalniając tym samym modliszkę. Trafiło na siebie dwóch godnych przeciwników. Nasza modliszka pozował do zdjęć, ale tylko na świecącej lampie, co znacznie utrudniało fotografowanie. W końcu poszliśmy spać. Nazajutrz zjedliśmy śniadanko i wyruszyliśmy do dżungli szukać największego żyjącego lemura – INDRI. Po półtorej godzinie go znaleźliśmy. Wspaniały, podobny trochę do koali. Najlepszy jednak jest sposób ich porozumiewania się. To bardzo głośne krzyki. Wspaniałe. Ponadto znależliśmy trochę insektów. Między innymi zieloną kólkę wielkości śliwki. Normalna kulka, ale wystarczy ją położyć na ziemi, aby się rozwinęła i zmienia się w ogromnego ni to żuka, ni skolopendrę. Nasz niestety był zdefektowany i się nie chciał rozprostować. Ciągle natomiast nie udaje mi się spotkać robaka żyrafy. Ale tak łatwo się nie poddam. Jak go znajdę i sfotografuję, to zrozumiecie dlaczego go szukam. Jest świetny. Po wyprawie w dżungli udaliśmy się z powrotem do stolicy. Po drodze odwiedziliśmy jeszcze jedną wioskę Betsimisaraków. Bida straszna. I takie brudne dzieci. Na dzisiaj to chyba już koniec atrakcji. Wieczorkiem pójdziemy może do miasta, ale już wiem, że będziemy się żle w nim czuli, gdyż będziemy jedynymi wazaho. Nie ma tutaj w ogóle białych. Jedyny wyjątek stanowią najlepsze hotele. Od jutra zaczynamy wyprawę do Toliary, miasta na zachodzie wyspy. Dojedziemy tam za jakiś pięć dni, odwiedzając po drodze różne rezerwaty. Do usłyszenia. Tfu! Do przeczytania.

No i jeszcze raz wracam do pisania. Obiad zjedliśmy w typowej malgaskiej restauracji. To może za dużo powiedziane restauracja. Dania po 1 euro, przyrządzone średnio smacznie, ale najeść się można. Po obiedzie udaliśmy się do rezerwatu kameleonów. No i zobzczyliśmy ich całą plejadę. Fotki przesyłam w osobnym mailu. Nie mieliśmy pojęcia, że jest ich aż tyle gatunków. Są piękne i można się z nimi do woli bawić. Bardzo przyjazne zwierzątka. Przed wieczorem odwiedziliśmy jeszcze supermarket, to znaczy sklep raczej dla białych i bogatych ciemnych. Kolacja w Carlton hotelu bardzo smaczna i po niej kasyno. Kupiliśmy 400 żetonów, a wygraliśmy 1200. To Basia rozbiła bank, ale mówi że tylko pociągła. Tym razem już cześć. Jesteśmy w hotelu z netem i wysyłam już zaraz tą wiadomość.













2

Dzisiaj dzień podróży, zatem siedząc w autku mam czas coś napisać. W książce Fiedlera przeczytałem o tym, że Malgasze wpadli na wspaniały pomysł zawierania małżeństwa na próbę. Taki związek trwa przez jakiś czas i małżonkowie zastanawiają się czy zostać ze sobą na zawsze. Jeżeli w tym czasie przytrafi się dziecko, związek taki uważa się za zawarty na czas nieokreślony. Można także połączyć się na czas określony. Para określa z góry czas trwania związku. Po tym czasie można się rozejść bez wzajemnych pretensji. Jeszcze lepszy jest rozwód na czas określony. Jeśli na przykład facet dostaje czasowo pracę w innym mieście , to się rozwodzi z żoną na ten czas, na przykład rok i wtedy małżonkowie nie są ograniczeni obrączkami. Po ponownym zejściu się, nie mają do siebie pretensji do życia, czy też współżycia w okresie rozwodu.

Bardzo mało tutaj białych ludzi. Już o tym pisałem. Pewnego razu w małej wiosce, w której pewnie mało znany jest wazaho, dziewczynki dotykały Basi włosów dziwiąc się, że są jasne. Tubylcy okazują dużo szacunku białym, choć pewnie i zawistnych tutaj nie brak. My na razie czujemy się jak paniska za czasów kolonialnych. Naród jest mieszanką Polinezyjczyków, Azjatów, Malajów z Indonezji i Arabów. Do szkoły dzieci idą w wieku pięciu lat i szkolnictwo jest przymusowe. Co z tego jeśli tego nie egzekwują i często dzieci z wiosek do szkoły nie chodzą. Szpitale są płatne i tylko nieliczni posiadają ubezpieczenie.

Fiedler w swojej książce o Madagaskarze opisuje ciekawe zdarzenie. Mały chłopczyk złapał dwa tenreki, mamę i dziecko. Tenreki to takie nieduże zwierzaki z mordką jeża i zamiast kolców mają długą szorstką sierść (są na fotkach). Są bardzo płochliwe. Chłopiec przywiązał zwierzątko łapką do jakiegoś elementu domu i matkę puścił wolno. Matka nie odeszła od swojego dziecka. Po pewnym czasie poszła tylko po pożywienie dla niego. Kolejnym razem gdy odeszła pojawił się wąż i połknął tenreka. Ludzi próbowali go ratować zabijając węża i odzyskując dzieciaka, ale ten był już martwy. Matka po powrocie podeszła do dziecka, stała nieruchomo kilka godzin, po czym zdechła. Rodzice tenreków niezwykle kochają swoje dzieci.

Koni tutaj jeszcze nie widzieliśmy. Przepraszam, widziałem trzy – na nalepce piwa o nazwie THB czyli „trzy konie piwo”. Za siłę pociągową służy tu zebu. Taka trochę inna krówka z garbem i wygiętymi rogami. Uniwersalne zwierzątko, bo można je także zjeść. Zebu to podstawa mięsna. Ja, miłośnik mięsa jadam tu zebu lub świnkę, Basia krewetki pod różną postacią. Wczoraj natomiast jadłem na kolację filet z kaczki – medium. Pierwszy raz jadłem półsurową kaczkę. Była świetna. Rozkoszowałem się nią tylko dlatego, że była podana w Carlton hotelu. W mieście na ulicy nie odważyłbym się.

Generalnie w całym mieście kwitnie handel prawie wyłącznie uliczny. Jest jedna mała dzielnica z kilkoma supermarketami, oraz obok naszego hotelu znajdowało się kilkanaście normalnych sklepów. Normalnych, to znaczy z drzwiami, z wejściem do środka. Poza tym w stolicy są dziesiątki tysięcy kramów ulicznych ze wszystkim, ale w szczególności z żywnością. Knajpki to lada długości 1 – 2 metrów zza której ktoś może coś podać. Gotują na dworze, na ziemi w garnku. Wszechobecne muchy wskazują jednoznacznie na niepewne pochodzenie. Widzieliśmy uliczne kramy z jedzonkiem w różnych regionach świata, ale te zdecydowanie zwyciężają w swojej prostocie i braku zachowania choćby podstawowych zasad higieny. Je się oczywiście na stojąco i nie ma żadnego choćby najmniejszego stolika. W mieście znajdują się też naturalnie też budynki murowane wielopiętrowe, kilka nawet ładnych, ale są to albo hotele, albo ministerstwa, czy też siedziby firm międzynarodowych. Poza tym zabudowa dwukondygnacyjna, bez szyb w oknach. Pokazałem na zdjęciach stacje benzynowe, ale są też normalne duże kilku-dystrybutorowe dla ciężarówek i busów. Samochodów osobowych w kraju mało. Głównie ciężarówki i busy z japońskiego demobilu. Widziałem mercedesa i BMW, ale były 20 –letnie. Spotkaliśmy też Murano. Jeździ natomiast trochę samochodów terenowych w większości z białymi. Dróg asfaltowych jest kilka. My mamy to szczęście, że praktycznie nimi się tylko poruszamy, a tam gdzie ich nie ma przelatujemy samolotami. Jak owe samoloty będą wyglądać już się boimy. Ciekawe są znaki drogowe. W stolicy i jej pobliżu spotkać można je może nie tak często jak w naszym kraju, ale istnieją. Dalej są tylko dwa. Biały trójkąt to znaczy zakręt lub zakręty, a białe kółko nakazuje zwolnić. O ile zwolnić to już jest w gestii kierującego.

Dzisiaj dojechaliśmy do Antsirabe. Miasto 120 000 mieszkańców. Jest jedna ulica ze sklepami, a poza tym tradycyjne stragany. Byliśmy w trzech warsztatach. Pojechaliśmy tam rikszami. Pierwszy warsztat to wyrób pamiątek z rogu zebu. Naprawdę fajna sprawa. Najpierw pokazano nam róg i nie mówiąc co wykonują zaczęli coś robić. Po siedmiu etapach cięcia i przypalania zrobiono ptaka. Niesamowite. Kupiliśmy go jako naszą pamiątkę z Madagaskaru. Drugi warsztat, to wyroby ze szlachetnych kamieni. Basia kupiła jajko do swojej kolekcji. Trzeci warsztat to produkcja miniaturek rowerów i riksz. Chłopak dosłownie ze śmieci je wykonuje, Niesamowita pomysłowość. Oczywiście też je kupiliśmy. Rowerek kosztował euro, a riksza dwa. Na pewnym etapie tej wycieczki na ulicy z dwóch stron zastawionej straganami, pomiędzy nimi trzy metry komunikacji i nagle gwizdek, krzyki i grupka tubylców przepędzała biegnące stado zebu. Głupie wrażenie.

Śpimy w hotelu w centrum miasta. Pokój niewielki z łazienką. Trochę tu śmierdzi, bo ktoś wpadł na pomysł wypastowania jakimś śmierdzącym środkiem mebli. Jest tu nawet lodówka z „mini barem” i telewizor, ale generalnie wyposażenie na poziomie biednego hotelu z czasów wczesnego Gierka, podniszczony wieloletnim użytkowaniem. Na każdym kroku dzieci za nami biegają krzycząc wazaho bonbon, czyli prosząc białych o cukierki. Ponadto zawsze mamy dookoła siebie kilku malgaszy oferujących wanilię lub produkty własnego rękodzielnictwa. Jest siedemnasta i nie mamy co ze sobą zrobić, Na ulicę strach wyjść, w pokoju nudnawo. Okna wychodzą na podwórze, także chyba będziemy grać w scrable. Nadciąga burza. Nasza pani przewodnik jest po germanistyce, także poważna persona. Pracuje z turystami w porze suchej. Od października do marca jest bezrobotna. Komunikujemy się z nią po niemiecku, francusku i angielsku. Jakoś dajemy radę ze zrozumieniem, ale po całym dniu słuchania jesteśmy tym zmęczeni. To co nas bardzo dziwi, to fakt, że praktycznie nie słychać tu żadnej muzyki. Udało nam się jednak coś usłyszeć parę razy i Basia jest wniebowzięta. Jeśli będzie możliwość, to kupimy jakąś płytkę. Ale czy oni w ogóle znają CD? Nie wiem kiedy wyślę tą wiadomość, bo nie ma tu niestety internetu. Zapomniałem. Jeszcze jedną fajną rzecz widzieliśmy. Produkcję garnków aluminiowych. Wykonują je niesamowitą techniką, ale za skomplikowane to aby teraz opisać. Generalnie kilku chłopaków robi je ze znalezionych starych kawałków aluminium, bloków silników, połamanych klamek itp. Potrafią wykonać dziennie 15 dużych garnków i 35 małych. To ich norma. Pisałem już o tym, że ryż sami uprawiają, do tego na polach ryżowych łowią ryby, węgiel wyrabiają, kochery do gotowania też, piją zamiast herbaty wodę po gotowaniu ryżu – brakowało przecież tylko garnka. Teraz mamy komplet.

No i rozpoczął się dzień piąty. To dobrze. Standardowo trzeci lub czwarty dzień jest kryzysowy. Zawsze tak nam się zdarza. Pierwsze dwa dni, to dni fascynacji. Wszystko nowe, piękne, inne. Później przychodzi kryzys adaptacyjny związany chyba ze zmianą czasu, wyżywienia, klimatu, ciśnienia, wilgotności itp. Także mam nadzieję, że kryzys już za nami.

Przy drogach zarówno w mieście jak i poza miastem są rowy. Taki rów znajduje się bezpośrednio przy drodze, bez żadnego pobocza i ma wymiary 30 x 30 centymetrów. No i autka wpadają w nie, bo jak by miały nie wpadać. Czasem jednak jest zabezpieczenie. Nie barierka z blachy, ale kostki granitowe dobrze wmurowane wystające około 20 – 30 cm. Jak autko wpadnie na taką, to oprócz oskalpowania opony lub urwania koła. Autko się pewnie wywróci, ale nie wpadnie do rowu. Działa.

Przed chwilą odwiedziliśmy kolejny dom. Dom do zwiedzenia wybiera się ad hoc. Stajemy i mówimy, że chcemy obejrzeć. Chętnie nas zapraszają. Teraz przyjął nas starszy inwalida samotnie mieszkający. Domy w tym regionie są dwupiętrowe. Na dole narzędzia i zbiory, a na górze część mieszkalna. Powierzchnia jednego piętra to około 8 metrów. Na górze było łóżko, pan rozłożył na ziemi matę, abyśmy mogli usiąść, w drugim zaś końcu była kuchnia, czyli palenisko, dwa garnki i kilka talerzy. Pan zapytał czy nam coś ugotować, ale się spieszyliśmy, więc odmówiliśmy. Domy oczywiście bez prądu, toalety, wody.

Ryżu jest tu wiele gatunków. Chyba dziesiątki. Sadzi się ryż dwa razy w roku. Są też dwa rodzaje ryżu pod względem sposobu uprawy. Jeden sadzi się w wodzie i w niej dojrzewa, drugi natomiast rośnie w zwykłej ziemi, potrzebując jednak częstych deszczy. Nas-rice to ryż rosnący w wodzie, a drugi trocken-rice.

Ludzie są po śmierci grzebani dwa razy. Pierwszy raz mniej oficjalnie, drugi raz odkopuje się zwłoki po roku, ubiera w całun i wtedy wyprawia się radosny pogrzeb, bo przecież śmierć jest wybawieniem, zatem jest to dzień radosny.

Byliśmy przed chwilą w warsztacie rzeźbiarskim. Basia kupiła oczywiście aniołki do swojej kolekcji. Obiad zjedliśmy w nowiutkim hotelu składającym się z budynku głównego, budynku z pokojami gościnnymi i bungalowów. Bardzo ładny ośrodek z pięknym ogrodem. Przewodniczka mnie naciąga aby zainwestować w hotele na Madagaskarze. Ciągle brak jest dobrych hoteli dla turystów. Państwo ma jakieś ulgi dla inwestorów. Hotel taki jak przed chwilą opisałem kosztuje pół miliona złotych. Dom w mieście 200m2 50 000 złotych, a na wsi 15-20 000. Ciekawe. Nasz kierowca jeździ powiedzmy nie za szybko. Maksymalna jego prędkość, to 70/h, ale standardem jest 50-60. Może to i dobrze, bo kierowcy na Maderze czy w Kenii to czyści wariaci. Wolimy wolno.

Nasze nowe miejsce noclegowe, to lodge`a Ranomafana. Skromnie urządzone domki z łazienką, łóżkiem, stołem i dwoma krzesłami. W środku lasu deszczowego. Lasy deszczowe to dżungla. Teraz jest zima i temperatura dnia to 26 stopni. Jest OK. Latem znacznie przekracza 30. Zimą deszcze padają codziennie, ale krótko, latem non-stop. Wtedy też nie ma turystów. Byliśmy dzisiaj w dżungli w poszukiwaniu zwierząt i insektów. Udało nam się znaleźć kilka gatunków lemurów, trochę ptaszków i robali. Wilgotność jest nie do zniesienia, a trzeba powiedzieć, że do dżungli wchodzi się w butach do pół łydki, długich spodniach i z długim rękawem. To taka ochrona przed insektami. Buty treckingowe są niezbędne. My się zaopatrzyliśmy w takie przy okazji podróży po Kenii i Tanzanii. Kupiliśmy buciki jakie ma wojsko polskie w Afganistanie. Dobrze się sprawdzają. Lasy deszczowe mają bardzo urozmaiconą rzeźbę terenu. Praktycznie cały czas albo się wspinamy, albo ostro schodzimy w dół. Wykorzystuje się do tego naturalne schody, którymi są korzenie drzew. W dżungli pot cieknie na całego. Jakąż ulgą jest po tym powrót do lodge-y i wypicie zimnego piwa. Niestety nie spotkałem jeszcze swojego robaczka żyrafy i chyba nie spotkam. W październiku jest ich ponoć pełno wszędzie, nawet na ulicy, ale teraz trudno znaleźć. W lesie deszczowym robienie zdjęć jest bardzo utrudnione, gdyż cały czas paruje obiektyw. Dzisiejsza wycieczka miała też swoją złą stronę. Przewodnik murzynek miał zepsute zęby i chyba dawno się nie mył. Ja szedłem za nim 5 metrów, bo bliżej się nie dało. Zaprosił nas na nocne poszukiwanie lemurów aktywnych w nocy, ale ze względów zapachowych chyba zrezygnujemy.

Wczoraj na obiad pojechaliśmy o 12.30 i Basia wzięła sobie jakąś zupę chińską, a ja w ogóle nie byłem głodny, zatem obiadek sobie odpuściłem. O 19.00 zamówiliśmy kolacyjkę. Basia standardowo jakiś koktajl z owoców morza, ja oczywiście mięsko. Zebu było nie do zjedzenia. Poszedłem spać głodny. Z wielkim strachem szedłem na śniadanie, ale było iście królewskie. Teraz mamy cztery godziny przerwy przed wyjazdem do jakiejś wsi na kąpiele termalne. Nasza stała przewodniczka z kierowcą siedzą cały czas w samochodzie. O co im chodzi? Internetu nadal nie ma. Komórki też nie działają.

Właśnie wróciliśmy z krótkiej wycieczki do wioski Ranomafana. Kupiliśmy sobie trochę owoców. Pomelo w Polsce jest mało soczyste. Myślałem, że to wina długiego transportu, ale nie. Tu może trochę bardziej soczyste, ale nie za dużo. Tutejsze natomiast było w środku różowe i bardzo aromatyczne. Pychotki. Basia zaraz obierze gigantycznego ananasa. Skosztowaliśmy też różane jabłko. Zupełnie inny owoc. W środku jedna duża pestka. Miąższ bardziej suchy. Pojechaliśmy także na kąpiele termalne. Tubylcy kąpią się w strumieniu, zaś dla turystów zbudowano basen. Temperatura wody powyżej 40 stopni. Zobaczyliśmy też jak rośnie wanilia. Po zerwaniu trzeba ją zanurzyć na 6-7 sekund w wodzie o temperaturze 70 stopni, a następnie zawinąć w folię. Następnie przez dwa miesiące codziennie się ją odwija na 1 godziną i wystawia na działanie promieni słonecznych. Widzieliśmy też kilka mostów zerwanych przez lutowy cyklon. Niewiarygodne co rwąca rzeka może zrobić ze stalową konstrukcją. Pogięte wszystko jak by było z plasteliny.

Jutro czeka nas podróż 360-kilometrowa. Przy przeciętnej naszego kierowcy 40 – 50 km/h będzie to męczące. Dotychczas pokonywaliśmy dziennie maksimum 200 kilometrów. Po drodze zaliczymy degustację wina i fabrykę jakiegoś specjalnego papieru. Zbierają się chmury i pewnie będzie zaraz padać w tym lesie deszczowym. Rano pobudka o 6.00.

`Już wieczór. Dojechaliśmy i nadal nie ma Internetu. Byliśmy w wytwórni tkanin, ale się do końca nie dogadaliśmy. Robiono tkaniny od podstaw, to jest od kokonu do szalika. Niestety nie wiemy co to za zwierza. Nie były to jedwabniki. Ale poza tym cały proces poznaliśmy. Dla zainteresowanych szczegóły w Polsce. Jedno tylko przekażę. Kobiety przędą na udach. Autentycznie. I to młode laski. Tylko po tym uda mają jakieś inne fioletowe, zniszczone. Ale robota. Tragedia. Następna wizyta była w fabryce papirusu. Ciekawe jak to robią, a jeszcze ciekawsze jak na to wpadli (chyba nie oni, ale troszkę wcześniej ktoś bliżej nas). No a kolejne zwiedzanie to winiarnia. Skup butelek w mieście, mycie ręczne popiołem, suszenie niemalże na drzewie, klejenie nalepek ręczne. Prostota nie do uwierzenia, a produkcja ogromna. Wina ogólnie średnie, za wyjątkiem białego wytrawnego i nalewki z brzoskwiń.

Droga wiodła najpierw przez lasy deszczowe (50 km), potem przez pola uprawne (100 km), następnie sawanna (50 km) i step (150 km). Po drodze napotkaliśmy ogromną ilość ludzi pędzących stada zebu ze wschodu w okolice Antsariby, czyli około 500 km. Ci ludzie robią to na okrągło. Dwóch Malgaszy pędzi stado kilkudziesięciu sztuk przez miesiąc na wielki targ zebu. Śpią pod chmurką, żywią się ryżem gotowanym wieczorami i kupowanym po drodze na wsiach. Po sprzedaży wracają busem i pędzą kolejne stado. Ale życie. Non stop bez najmniejszego dachu nad głową. Dziennie pokonują około 20 km.

Mieliśmy też przykrą przygodę. Trafiliśmy na faceta leżącego przy drodze, nad nim kilku, może ośmiu ludzi i obok rozbity motorower lub mały motocykl. Przejechaliśmy obok i pojechaliśmy dalej. Drogą tą przejeżdża auto raz na 15 minut. Po jakimś czasie ruszyło mnie coś i spytałem przewodniczkę:

Co z tym wypadkowiczem, czy przyjedzie ambulans.

Nie – brzmiała odpowiedź. Przecież najbliższe miasto z pogotowiem to chyba stolica, jakieś 500 km.

No i co? – pytam. Lekarz na wsi mu pomoże?

Nie, nie ma lekarza na wsi.

No to co?

Nic. Musi czekać.

Ale na co?

Może go zabierze jakiś bus. – byliśmy już oddaleni jakieś kilkanaście kilometrów od wypadku, ale chciałem powiedzieć, że wracamy po niego, ale przewodniczka mnie uprzedziła mówiąc, że on już nie żył. Nie wiem czy to rozpoznała po zachowujących się gapiach, czy powiedziała to aby mi nie przyszedł głupi pomysł do głowy powrotu, lub było jej wstyd, że nie pomogliśmy. Kaca moralniaka mam do teraz i obawiam się, że trauma może zostać mi na zawsze. To niesamowite, że temu człowiekowi mógł nikt nie pomóc.

W końcu dojechaliśmy do Ranohiry, a nawet 20 km dalej do naszej lodge`y. czary mary. Cudownie. Luksus. Przepiękne krajobrazy. Nie da się opisać. Jakaś Francuzka to wybudowała rok temu. Rozmawialiśmy z nią. Pierwszymi jej klientami byli Polacy. Cudownie wkomponowany ośrodek w górzysty krajobraz. Górzysty to źle powiedziane. Ten krajobraz to głazy wielkości od kilku metrów do … kilkuset. Tak, nie pomyliłem się. To wielkie granitowe góry w kształcie gigantycznych otoczaków. Na wielu hektarach pomiędzy głazami zbudowano ten ośrodek. Domki luksusowo wyposażone. Nasz apartament ma 60 metrów. Cudowny Hotel. Na wyposażeniu mamy nawet gekona zjadającego komary. Restauracja oddalona około 1000 metrów, ale to sama przyjemność iść tyle drogi w tym cudownym krajobrazie. Restauracja wypas niemożliwy. Obsługa marzenie. I to nie jak na tutejsze warunki, ale jak na europejskie. Jedno z najpiękniejszych miejsc noclegowych jakie w życiu widzieliśmy. Brudna stolica 500 km stąd, najbliższe duże miasto 250 km., a tu taki luksus w kompletnej dziczy.

Zapomniałem o jeszcze jednej przygodzie. Byliśmy w mieście 800 000 ludków (na początku dzisiejszej podróży 300 km stąd) i poprosiliśmy o podjechanie do supermarketu. Zawieziono nas do najlepszego. K.. mać. 200 m2 powierzchni. Tragedia. Dołączę fotki. Tubylcy lubią tylko handel uliczny. Ale żeby w takim mieście nie było jednego normalnego sklepu??? Ale panowie! Uwaga! Flaszka rumu od 1,25 złotego! Tak, tak! Nie ma błędu! Pić nie umierać!

O sklerozo!!! Byliśmy jeszcze w rezerwacie z lemurami Cata. Najładniejsze lemur ki. Maskotka Madagaskaru. Pamiętacie „Wyginam śmiało ciało” z filmu „Madagaskar”. To one. Cudowne. Poza tym iguany, żabki, kameleony. Lemur ki nie wchodziły na głowę, ale podchodziły na metr i bliżej. Przesympatyczne. Odwiedziliśmy też kolejny przypadkowy dom, ale już nie będę tym zanudzał. Jutro kolejny park.

Poniżej polski akcent na Madagaskarze. Dar polski dla narodu Malgaskiego. Witraż w kościele w Antsirabe. Chcieliśmy uczestniczyć we mszy niedzielnej. Przyszliśmy do kościoła i czekaliśmy pół godziny na spóźniającego się księdza. W końcu musieliśmy jechać dalej. Zwróćcie uwagę na napisy na witrażu.














3

Dzisiaj dzień ósmy. Najpierw wycieczka w skaliste góry. Wyczerpujący trekking. Wspinaczka i schodzenie w dół. Stromizny, skwar i na szczęście lekki zefirek. Po drodze zapoznaliśmy się z licznymi roślinami leczniczymi. Tutaj nie ma służby zdrowia. Zapytaliśmy czy są skorpiony. Naturalnie, ale trzeba ich szukać pod kamieniami. No i znaleźliśmy. Czarne bestie. Poza tym ponownie tysiącnoga jak ją tutaj nazywają, bo ma przecież więcej jak sto, kulka, o której już pisałem, iguany, kameleony, liczne ptaki i motyle. Doszliśmy w końcu do miejsca przeznaczenia. Śliczny niewielki wodospad (może z 10 metrów) i kąpiel u jego podnóża wśród palm i innych egzotycznych roślinek w dolinie. Idylliczne miejsce. Nie chciałem wyjść z wody, zimnej wody jakże kojącej w ten skwarny dzień. Było pięknie. Potem powrót i pojechaliśmy w inne miejsce. Ponownie trekking, ale już krótszy, bardziej stromy. Nogi nam po prostu wysiadały. W końcu doszliśmy - znowu wodospad, ale tym razem w mocno osłoniętym skałami miejscu. Mieliśmy już dość. W drodze powrotnej spotkaliśmy lemury Cata i lemury brązowe. Zrobiliśmy około 10 km i naprawdę byliśmy wykończeni. Zabraliśmy przewodniczkę i kierowcę na obiad, a teraz moczymy się w basenie. Jutro przejazd do Toliary, nadmorskiej miejscowości, skąd odlatujemy do Morondavii, słynnego miejsca, znanego z alei baobabów. Zobaczycie na zdjęciach. Tam będziemy mieszkać nad morzem i już poprosiłem przewodniczkę, aby załatwiła mi połów ryb z tubylcami. Może się uda. Słońce wschodzi co prawda na wschodzie, ale wędruje z prawej strony na lewą. W południe jest na północy. Porąbane. W hotelach są tylko białasy. Czarna obsługa śpi z dala od vazaho. Pewnie spali by w tych samych obiektach co biali, gdyby wycieczki były podobne do nam znanych. Tutaj przewodnik jest zawsze indywidualny i osobno jest kierowca. Ludzie podróżują samotnie, we dwie osoby, rzadko cztery. Także obsługa wycieczek liczy niekiedy więcej ludków aniżeli turyści. Zbyt drogo byłoby ich gościć w luksusach, także mają osobne domki i wyżywienie. Poznaliśmy jeszcze dzisiaj wiele ciekawostek z życia tubylców, ale o tym przy okazji spotkania. Idę do basenu.

Jesteśmy w Morondavi. Jechaliśmy prze odmienne regiony. Więcej jeszcze biedy. Odwiedziliśmy ogród botaniczny z licznymi ciekawymi roślinkami. W końcu dojechaliśmy na lotnisko. Dotychczas najgorsze spotkaliśmy na Zanzibarze, ale to pobiło wszelkie rekordy. Baliśmy się lotu, ale był przyzwoity normalnym niedużym samolotem. Przed lotem wyła syrena. Zapytaliśmy poco? Żeby przegnić zebu z pasa startowego. W Morondawi nie ma praktycznie utwardzonych dróg. Poza tym zniszczone miast po fali powodziowej w lutym. Mieszkamy w bugalowie. Niby z Klimą i TV, trzy pokoje z łazienką, ale stan opłakany. Musimy tu wytrzymać 3 dni. W tej części kraju jest bardzo gorąco. Klima niewiele daje, ale zawsze coś. Byliśmy na plaży. Bawiliśmy się z dużym krabem, który w ogóle się nas nie bał. W pewnym momencie widzimy jak tubylcy grzebią w piasku jakieś kilkadziesiąt metrów od morza. Podeszliśmy i oczom nie wierzyliśmy. Setki lub tysiące ryb zagrzebanych w piasku suszyło się i tubylcy właśnie ładowali je wysuszone do worków. Internet ponoć normalnie tu bywa, ale teraz jest zepsuty i będzie za tydzień. Dogadałem się jednak z jakimś miejscowym Francuzem, że mi pomoże wysłać maile. Jeśli się uda, to zaraz wysyłam.








4

Rano o siódmej wyjechaliśmy do lasu Kindry. To tym razem suchy las. Jechaliśmy ponad 3 godziny. Drogi tragedia. Jedna główna przez miasto była kiedyś asfaltowa, ale teraz dziury są co 5 – 10 metrów głębokie nieraz na pół metra. Te 3 godziny to jakieś 50 – 60 km. Większość bitymi dziurawymi. W komforcie nie pomógł nawet samochód terenowy 4WD. Wytrzepało nas niemiłosiernie. Las ten położony jest z dala od jakichkolwiek osad. Po drodze napotkaliśmy piękne baobaby. Ktoś kiedyś powiedział o Alei baobabów, że patrząc na nie czeka się tylko na pojawienie dinozaura. Baobaby to takie drzewa, które diabeł wyrwał z ziemi i powsadzał korzeniami do góry, aby mieć trochę zieleni w piekle. Są potężne, monumentalne, grube, wysokie i niesamowicie piękne. Sami oceńcie na zdjęciach.

W lesie Kindry znajduje się stacja badawcza prowadzona przez Niemców. To nie znaczy, że mają tam luksusy. Domki z desek w środku dżungli, mały agregat, i woda dowożona codziennie na miejsce. Dzicz. Przy tym miejscowi zrobili „restaurację”. W domku tubylczym coś pichcą, a pod daszkiem ustawili stoły. Wybudowali też dla odważnych bungalowy. Stęchlizna, w środku łóżko, stolik i świeczka. Koniec. Wychodki z dziurą w podłodze 20 metrów za domkiem. Śpi się w towarzystwie lizardów (wielkie jaszczury), węży, iguan, lemurów. Na pewno nocą domki odwiedzają. Niemniej jednak to piękne miejsce i chyba warto się tam przespać. My zaryzykowaliśmy tylko obiad.

Przez las poprowadził nas tubylec. Wyprawa trwała ponad dwie godziny i była całkiem obfita w napotkaną zwierzynę. Węże (kilka gatunków), lizardy, iguany, kameleony, gigantyczne karaluchy, lemury (po raz pierwszy też biały sifaka), skorpiony, ptaki itp. Krokodyle spały w rzece, więc z nimi kontaktu nie mieliśmy. Oczywiście też masa insektów i motyli, a poza tym rośliny, kwiaty. No i nadszedł czas powrotu. Droga do hotelu była nieco dłuższa, bo pojechaliśmy zobaczyć jeszcze zakochane baobaby. Cztery godziny jazdy. To była naprawdę ciężka przeprawa. Wyobrażacie sobie miasto 100 – 300 tysięcy mieszkańców, czyli co najmniej taka Zielona Góra (lub Gorzów, aby kogoś nie obrazić), bez jednej normalnej drogi asfaltowej, brukowej lub jakkolwiek utwardzonej.

Internet mam tylko dzięki uprzejmości jakiegoś Francuza, który mi użyczył swoich haseł, abym mógł się dopiąć do jego sieci. Nie wiem kto to i skąd ma neta, ale w biurze jest dwóch białych i kilku czarnych. Może jakaś ekspedycja. Ważne, że go mam.

Bieda tutejsza nas przeraża. Basia się dzisiaj załamała. Nie opiszę wam tego, bo się nie da. Ludzie! K…a wy żyjecie w niespotykanym luksusie! Nie, nie będę o tym pisał, bo się nie uda. Nie ma murzynka Bambo z czytanki.. Jest nędza. Siedzą cały dzień na ziemi w brudnych ciuchach, czasem zjedzą miskę ryżu, srają gdzie się da, nie myją się i mieszkają w domkach z gliny lub desek. To wszystko. Dzieci mają tylko jedną atrakcję – szkołę. Piłka to szmacianka i na bosaka… Zabawek brak, prądu brak, wody brak, lekarza brak, wszystkiego brak. I to nie w buszu, ale w mieście też. Ludzie tylko handlują. W innych regionach jeszcze coś uprawiają, ale tu tylko handlują. Przepraszam – chowają jeszcze zebu i kury. A jak na złość w lesie nie ma saren, dzików i jeleni. Ale są ryby. I jesteśmy uratowani. Naprawdę samym widokiem można się załamać. Gdy wyszliśmy na plażę zaskoczyła nas ilość kup przy wodzie. Tak, tak – kup. Myślimy sobie – jakieś zwierzątka zrobiły. Ale nie. Wyglądają na ludzkie. Przyczailiśmy się, a tu tubylec, jak szedł tak kucnął walnął i poszedł dalej. Przypływy i odpływy sprawiają, że morze wszystko do rana posprząta, ale już wieczorem trzeba bardzo uważać, aby nie wdepnąć. Odpływy są niesamowite. Nocą morze cofa się o ponad 500 metrów. Idąc wtedy po osuszonym miejscu z latarką, wystarczy zaświecić krabowi w oczy i już się nie ruszy. Stoi jak zabity. To chyba najprostszy sposób łapania krabów. Ale one są niesmaczne. Lepsze są te z lasów mangrowych.

Mało jeszcze pisałem o grobach i pochówku. Różnie to bywa w zależności od regionu. Lud którego nazwy nie pamiętam, ma piękne groby, wymalowane z całą historią życia zmarłego. Do grobów nie można za blisko podchodzić. Przewodniczka w ogóle nie chciała podejść. Grób, a raczej grobowiec pełen jest rzeźb, czaszek zebu (informujących, że je posiadał), malunków. To plemię posiada bardzo małe i nędzne domy, ale przepiękne murowane grobowce. Jak pan umiera, to się schodzi cała wieś, zabija zebu zmarłego i święto trwa aż wszystko zjedzą suto zakrapiając rumem. Plemię Bara chowa swoich zmarłych przysypując kamieniami na kilka lat, a następnie odgrzebuje, chowa do trumny (jak bogaty był to do metalowej malowanej (blaszanego pudła) i wtedy ową trumnę chowa się w jakiejś grocie wysoko w górach, tak aby nikt już zmarłemu nie przeszkadzał. Dzisiaj natomiast napotkaliśmy grobowiec ludu Sakalawa. Jest on rzeźbiony z drewna i rzeźby te przedstawiają scenki erotyczne.






No. Tyle na dziś. Jutro ostatni dzień na Madagaskarze i pojutrze lecimy na Mauritius. Buziaki dla wszystkich. Ode mnie dla Pań. Od Basi dla Panów.

Brak komentarzy: