czwartek, 28 lutego 2013

Bagan

Niespodziewanie nad ranem internet "mocno" przyspieszył, więc wracamy do bloga.

Około 10.00 ruszyliśmy do Popa. Jest to mała mieścinka, która słynie z budowli na skale. Coś jak greckie Meteory. Na góre wiedzie 777 schodów. Niestety nie doszliśmy do szczytu bo już po innych wpinaczkach mamy takie zakwasy w łydkach, że się baliśmy unieruchomienia nóg na dłużej. Jechaliśmy samochodem około 4 godzin. Po drodze cały czas przeszkadzały krowy chodzące samopas.
A to Popa.
Na schodach atakują agresywne małpy, które kradną co popadnie, a oczywiście najchętniej jedzenie. Basia pamiętając moją opowieść z Kambodży, chciała sprawdzić, czy małpy rzeczywiście kradną wodę. No i macie na zdjęciu Basię i czającą się małpę.
A tutaj juź zwycięska małpa pijąca.
Dojechaliśmy do Bagan. Hotel mamy piękny, ale już stary. Jego starość widać na każdym kroku. Aż szkoda, że go nie remontują, bo ma naprawdę wielki potencjał. Bagan to absolutnie magiczne miejsce. Na terenie kilkunastu kilometrów kwadratowych usianych jest ponad 2000 świątyni. Były 4000, ale trzęsienia ziemi zniszczyły połowę. Świątynie są pobudowane niemal na polach. Robią ogromne wrażenie. Rano o 4.30 była pobudka i o świcie jechaliśmy na lot balonem.
Niestety kiepska tego dnia widoczność mocno ograniczyła wrażenia wzrokowe, ale i tak potwierdzam, że to absolutnie zaczarowane miejsce. Gdzie okiem sięgnąć, wszędzie masa stup.
Jak to po każdym locie balonem, było wręczanie certyfikatów i picie szampana.
Na dole przywitały nas dzieci, które same wykonały "pocztówki" z naszym lotem balonem. Oczywiście kupiliśmy komplet.

Teraz siedzimy w pokoju hotelowym i nie bardzo wiemy co mamy ze sobą zrobić. Żaden przewodnik się po nas nie zgłosił. Jest 9.33 i nie wiemy co dalej. Basia skorzystała i odsypia zarwany ranek.

Naraźki

 

Mingun

Podróż do Mingun była nielada relaksem. Spaliśmy na statku bardzo dobrze. Wieczór był bardzo romantyczny. Rano poszliśmy eksplorować miasteczko Mingun.
 
Bardzo ciekawe były tu taksówki. Zamiast koni mechanicznych lub żywych były dwa buffalo.
Natknęliśmy się na kolejne wesele. O 8.00 rano. Ceremonia trwa tylko diw godziny od 7.00 do 9.00.
Odwiedziliśmy liczne świątynie. Największe wrażenie zrobiła na nas niedokończona stupa. Niestety nie ukończono jej budowy z powodu uszkodzeń spowodowanych licznymi w tym regionie trzęsieniami ziemii. Wybudowano tylko podstawę stupy. Potężna. Gdyby ukończono tę budowę, byłaby to największa na świecie stupa. Do niedawna można było wejść na szczyt tej budowli, ale po ostatnim trzęsieniu ziemii w listopadzie, zabroniono wchodzenia ze względów bezpieczeństwa.
Poniżej rysunek supy. Tylko dolną część wykonano. Wszystko z cegieł. Milionów, setek milionów cegieł.
A to drugi w kolejności największy dzwon świata.
Przed monumentalną stupą stały dwa potężne lwy, ale niestety te też zostały zniszczone przez trzęsienie ziemii. Ta tylna część lwa ma chyba ponad 10 metrów. Potęga.

 

 

Mandalay city

Od rana zwiedzaliśmy miasto Mandalay. Poniższa fotka to makieta wielkiej stupy, oraz ponad 700 małych stup, a w każdej mieści się kamienna dwustronna tablica. Mnisi przyjeżdżają tutaj je czytać. Dokonują tego po kilka godzin dziennie i zajmuje im odczytanie wszystkich ponad rok.

 
Pomiędzy tymi stupami posadzone są drzewa z gwiezdnym kwiatami.
 
Kolejną atrakcją było zobaczenie drewnianego monastyru. Został on przeniesiony ze zniszczonego pałacu króla. Pałac został doszczętnie zbombardowany w ubiegłym wieku. Tylko ten monastyr ocalał i został przeniessiony na inny teren. Cały wykonany jest z drewna teakowego i robi naprawdę niezłe wrażenie. Nie wiem dlaczego pomalowano go na złoty kolor. W naturze wygląda lepiej. Na szczęście erozja spowodował a usunnięcie złotej farby i tylko wewnątrz pozostało owo złocenie.
 
Kochana nasza przewodniczka załatwiła nam uczestnictwo w... weselu. Mogliśmy się przyłączyć do innych biesiadników i wspólnie z nimi uczestniczyć w ceremonii. Byliśmy nie lada atrakcją. Goście podchodzili do nas i koniecznie chcieli z nami pogadać. Dostaliśmy też na pamiątkę wachlarze wykonane z tworzywa z opisem weselnym (nazwiska pary młodej, rodziców, data, ich zawody itp). Alkoholu nie było, ale skosztowaliśśmy lokalnych specjałów, ciast i lodów.
Potem była wizyta w dawnym pałacu króla. Część została odbudowana, a na pozostałym terenie znajdują się tereny wojskowe. Całość jest położona na terenie w formie kwadratu o bokach po 2 kilometry otoczone wielkim murem i fosą szeroką na 100 metrów.
Na terenie pałacu było tez małe muzeum. Basi najbardziej spodobało się łóżeczko, które już widziała w naszym domu dla Wojtusia (nasz wnuk narodzi się za dwa miesiące). Niestety owo łóżeczko okazało się lektyką królowej.
 
Kolejnym punktem była ważna pagoda. Na jej terenie odbywała się ceremonia młodych mnichów, coś jak nasza komunia. Nazajutrz dzieciaki wstępowały do klasztoru. Nic dziwnego, że były mocno przestraszone. Naturalnie musieliśmy przywdziać sarongi. Niemalże wszystkie siedziby sakralne zwiedza się boso.
A fotka niżej to niezwykle ważny Budda, do którego dostęp mają wyłącznie mężczyźni. Przyklejają oni na Buddę złote płatki. Dwa zdjęcia niżej macie jego ewoluujący obraz. Doklejane płatki poszerzyły go znacznie. I choć jeden płatek waży tyle co nic, to ich ilość spowodowała, że jest o wiele ton cięższy. Cięższy od doklejonego złota. Byliśmy też w wytwórni owych płatków. To było niesamowite przeżycie. Opowiemy o tym po powrocie, bo opisać to na blogu będzie niezmiernie trudno.
A to warsztat haftowo - rzeźbiarski. Cuda, cuda, cuda.
Logistyka zdaje się w tym kraju nie mieć żadnych granic.
Był też czas na lunch.
Wizyta na lokalnym przepotężnym targowisku też zrobiła niemałe wrażenie, a ilość motocykli wręcz przytłaczała. Prawie jak w Sajgonie.
Dla amatorów drobiu fotka poniższa. To małe ptaszki pobdzierane ze skóry. Chyba mniejsze od wróbelków. Smacznego.
Mięso kupuje się tylko rano i ze względu na brak lodówek zjada tego samego dnia. Kto chce kupić w południe, kupuje z muchami.
Poniższa temperatura nie była tego dnia rekordową. Naprawdę cieplutko.
A na koniec jeszcze jeden klasztor drewniany, wokół którego zamieszkują mnisi.
Dzisiaj noc spędzamy na statku. Mamy fajną kajutę (fotka dalej). Podróżujemy z parą francuzką. Cały statek dla nas. Tereny wokół portu stnowią miejsce pracy lokalnych praczek.

Tyle na dziś. Niestety nie mogę wysłać tego bloga, bo na statku brak internetu. Może jutro?