poniedziałek, 31 października 2011

Mt Cook glacier

Dzisiaj odbyliśmy wycieczkę na glacier, czyli lodowiec. 15 minut ciężarówko-autobusem, 20 minut pieszo i później jedna godzina motorówką. Niestety nie jesteśmy w najlepszym momencie do podziwiania przepięknych formacji lodowych, ale i tak było fajnie. Niestety było też zimno, co widać na zdjęciach. Pierwsza fotka jest zapożyczona z internetu ze strony http://blog.christchurchnz.com/.  My nie mieliśmy odpowiedniego słońca. Jest tu bardzo pięknie i na pewno największą radochę miałby tu Mariusz. Po południu ruszamy w pięciogodzinną podróż do Christchurch, a jutro lecimy do Sydney. Na jednej fotce jest Basia z komputerem. Podziwiała zdjęcia Huberta i film z zabawą Sławka z maluchem (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi). I bardzo nam się Hubert podobał ze swoimi wielkimi oczami.























niedziela, 30 października 2011

Mt Cook

Dzisiaj prawie dzień odpoczynku. Rano wyruszyliśmy do Mt Cook autokarem. Na 50 miejsc było nas tylko 12. Był to tylko dzień przemieszczania się bez żadnej zaplanowanej wycieczki. Po drodze odwiedziliśmy fajny sklep i zrobiliśmy kilka fotek. Na jutro mamy w planie wycieczkę na lodowiec i spływ pontonami. Mamy nadzieję na dobrą pogodę. Dzisiaj chcieliśmy pójść w góry, ale pada deszcz i nudzimy się w hotelu. Ale chyba taki dzień nudów też nam się przyda. Jutrzejszego wieczora dotrzemy do Christchurch. Ale tam jedziemy tylko po to, aby na drugi dzień wsiąść do samolotu i lecieć do Sydney. Wracamy do ciepełka. W Sydney zamierzamy spotkać się z Dominiką, koleżanką naszych chłopaków ze szkoły, która przed kilku laty wyjechała do Australii. W Christchurch często występują trzęsienia ziemi. W lutym zginęło 181 osób. Od tamtego czasu wystąpiło tam 4000 wstrząsów wtórnych. W ubiegłym tygodniu było 14 trzęsień, a największe miało 5,5 stopnia w skali Richtera. 7200 budynków trzeba wyburzyć z powodu naruszenia konstrukcji. Oczywiście my będziemy mam nadzieję w bezpiecznej strefie i mocnych budynkach. Spędzimy tam na szczęście tylko jedną noc. Połowa miasta wyłączona jest z ruchu. Zamkniętych jest większość atrakcji turystycznych. Jednakże zniszczeniu uległy w zasadzie tylko stare budynki budowane z cegieł i drewna. Współczesne budowle wytrzymują trzęsienia. W Christchurch największe zniszczenia są na południu miasta. My mieszkać będziemy na północy obok lotniska. Trzymajcie kciuki za spokój Matki Ziemi. W Mistrzostwach Świata Basia wyprzedziła mnie i prowadzi 7:6. Zaraz rewanż. Naraźki.


















A to jest widok z naszego pokoju.



Pożegnanie z Queenstown

Dzień małej adrenalinki. Autobus zabrał nas do miejsca skąd startują szybkie łodzie z napędem strumieniowym. Po godzinie byliśmy na miejscu. Pogoda kiepska i zaczęło padać. Temperatura nie wyższa jak marne kilkanaście stopni. Na miejscu pani nas zapytała, czy chcemy przenieść wycieczkę na inny dzień lub też odwołać ją ze względu na pogodę. Oczywiście żadne takie i popłynęliśmy. Fajna sprawa. Motorówka pływa slajdami, czyli zachowuje się podobnie jak samochód rajdowy na szutrze. Poza tym przy pełnej szybkości może zrobić spina, czyli obrócić się o 360 stopni. Początkowo płynęliśmy krętymi rozlewiskami. W końcu dotarliśmy do rwącej rzeki upstrzonej skałami i płynęliśmy niemalże muskając skały. Było bardzo fajnie. Na motorówce poznaliśmy Agnieszkę mieszkającą w Australii ze swoim niemieckim mężem, który robi doktorat. Ale za rok wracają do Europy. Po przejażdżce łodzią mieliśmy krótki spacer rzez las i busem wróciliśmy do miejsca startu łodzi. Po rzece w linii prostej zrobiliśmy około 38 kilometrów, czyli biorąc pod uwagę zakręty, pewnie około pięćdziesięciu. W drodze powrotnej byliśmy obok planu filmu kolejnej części Władców pierścienia. Baza łodzi znajduje się w małej mieścince, gdzie odwiedziliśmy mini kościółek, jeszcze mniejsza biblioteka, sklep ze skórkami oposów i zjedliśmy lunch. Po powrocie do Quenstown połaziliśmy trochę po sklepikach i wróciliśmy do hotelu na Mistrzostwa  Świata. Na razie jest 6:6. Gra się jeszcze nie rozpoczęła, także wynik dzisiejszy jest nam jeszcze nie znany. Po grze idziemy na kolację. Kopertka mówi, że jutro jedziemy malowniczą drogą do Mt Cook, czyli najwyższej góry Nowej Zelandii o wysokości bodajże ponad 3700 metrów. Naraźki.
Wróciliśmy z kolacji. Miało być wykwintnie i było. Basia zjadła carpaccio, a ja befsztyka. Ale było nam mało. Zakończyliśmy w Fergburger. Ja łowce, a Basia jelenia. Niechcący fotki z kolacji są na początku.